wtorek, 23 października 2012



I tak nigdzie nie dojedziemy 

 RUMUNIA 2012


        I tak to oto, przeglądając wrzucone na fb zdjęcia z Rumunii, przeżywając wszystko z uśmiechem na twarzy n-ty raz...postanowiłam nie pracować (n-ty raz) tylko się wziąć i opisać...ale chyba, żeby silniej poczuć i przypomnieć sobie, to co było, należy sięgnąć po lampeczkę przedniego rumuńskiego wina,albo dwie... ;)
        Po doprowadzeniu Żuka do stanu używalności, zabraniu 3 skrzynek części i narzędzi, wyruszyliśmy do krainy wina i Drakuli. (a także; wszechobecnych psów, furmanek ciagnionych przez udręczonego osiołka o 4 rano, drogowej anarchii, winnic, melonów, gór, owiec i zdiczałych pasterzy :D)

15 sierpnia – środa, dzień I

Zaczynamy w rejonie Biała Podlaska. Bartosz (Turkeyo-Mongoł vel Pasterz), Natalia (ADHD), Paweł (Żyd) , Edith (ja) i Piotrek zgarniają po drodze ze stacji benzynowej Anię (Żydówkę vel Lady Gaga) i ...ruszamy, niby do Rumunii, choć niektórzy wciąż uparcie twierdzili, że i tak nigdzie nie dojedziemy. W Lublinie następuje uzupełnienie załogi o niezastąpionych: Kamilę (Mambę) i Bartosza II (Wróbla...ćwir ćwir). 
Po drodze chciał się zabrać także rój os, ale powiedzieliśmy im stanowcze ,,haram” i zabraliśmy jedynie jad z pięciu z nich pod moją skórą.         
Tak oto zebrało się 8 osób będących niespełna władz umysłowych, którzy zdecydowali się pojechać nigdzie (bo własciwie, nikt nie wiedział gdzie tak dokładnie jedziemy).
     Tradycyjne zdjęcie pamiątkowe pod lubelskim zamkiem i go on!
Na jednym z pierwszych skrzyżowań, na czerwonym świetle wysiadł z bryki stojącej przed nami Jegomość, ubrany w skórę ze złotym łańcuchem na szyji, który podszedł do Żuka, wręczając nam 10zł. (Tu następuje ciężki szok !!!???!!! WTF???) Pan oznajmił, że przecież zbieramy. (na tylnej szybie mieliśmy kartkę z napisem  -WYPRZEDZAJ ŚMIAŁO. OSZCZĘDZAMY NA PALIWO, STUDENCI i widocznie to go tak głęboko poruszyło). Pozdrawiamy serdecznie Pana z Lublina i dziękujemy za uczciwie zarobione na dziwactwie pieniądze.
Jedziemy, popijamy, śpiewamy, popijamy, tańczymy, tasujemy się w wagonie bydlęcym...Po drodze na stacji najohydniejsza jaką widziałam fusiasta kawa w szklance, którą ktoś chciał zaparzyć w 60oC. Przejeżdżając przez wioskę przed Przemyślem Natalia zauważyła rozwieszone informacje o lokalnej imprezie, czego nie omieszkała skomentować  -,,Ej, tu jest dzień ch... wie czego!!!”


Dochodził pierwszy wyprawny wieczór. Postanowiliśmy trzymać się słów piosenki zespołu The Stranglers ,,Always the SAN” i rozbiliśmy obóz nad tą piękną rzeką pod Przemyślem.

Ogniskowa biesiada skutkowała dokarmianiem przez niektórych ryb oranżadą i chipsami, a także monologiem o treści +/- ,,Chcesz kanapkę? Widzisz jaki jestem taki dobry dla ciebie, tak się staram (brak reakcji adresatki),...tak!? nic nie mówisz?...to, to...jak ci się coś nie podoba, to znajdź sobie lepszego” I tyle sobie pogadali.:) Osobnik ów (do dziś nie wiadomo czym kierowany - zdania są podzielone) zaczął pokładać się w żuku w nogach śpiącej tam królewny pewnego księciunia...i cudem nadal oddycha prostym nosem. Poza tym wszyscy w domu zdrowi :D




16 sierpnia – dzień II
Z rana kierujemy się na granicę w Medyce. I przekraczamy, i przekraczamy, i kobieta się dopatrzyła, że jesteśmy ciężarówką, a nie osobowym, i powinniśmy stać na innym pasie, i biedny Mongoł, biegał, skakał, załatwiał, zapłacił 1EU i po dłuuugim czasie puścili nas strzelając pamiątkową sweet fotkę do archiwum, że coś takiego przekroczyło ich granicę. Pierwszy ciekawszy sklep wioskowy i – ZAKUPY!!!!! Wiadomo, co się kupuje u naszych ukraińskich braci.

Lwów. Kto nie był wcześniej to zobaczył teraz. Dotarliśmy tam wieczorem. Baring, opera, Czarna Kamienica (i ściemniana jej historia przez Pjetję z wątkiem afroamerykańskim, w którą już każdy był w stanie uwierzyć), kaplica Boimów (fundator pochodził z Transylwanii),  zdjęcia z młodym bielikiem, smutna małpka, itp.

Kto pamięta zagubienie się w zeszłym roku na chorwackiej pustyni, ten niech wierzy lub nie – cała reszta zagubiła się tym razem we Lwowie, nie potrafiąc trafić do miejsca parkowania żuka. Hehe, aż chciałoby się teraz zrewanżować i ponabijać się bezlitośnie...Eh ta miejska dżungla...
Wyjazd z miasta obarczonym pewnym błędem kierunkowym doprowadził nas na żółtą drogę i nocleg na łące/pastwisku...Krowy, zdawało się, w nocy podchodziły niebezpiecznie blisko, konfidentki jedne.


17 sierpnia – dzień III

Z rana dręczenie co bardziej skacowanych trawkami w uchu, spuszczaniem powietrza z materaca i tego tupu zabawy które śmieszą zazwyczaj wszystkich poza ofiarą.

Wątpliwa przyjemność wyjechania z tej czarnej dziury przypadła Natalii. Droga asfaltowa, a właściwie jej brak, stały się wymarzonym miejscem kąpieli wioskowych kaczek. Także ochoczo w drogowych kałużach zażywały kąpieli gęsi i inne możliwe stworzenia. Dla zawieszenia, bezpieczniejsze okazywało się często pobocze. I w końcu – jest czerwona droga, o jakości nieporównywalnie lepszej.
Sympozium mechaniczne
Jednak w życiu piękne są tylko chwile...Okazało się niebawem, że płyn hamulcowy niepostrzeżenie ucieka sobie w siną dal z tylnego koła. Perspektywa wjazdu w ukraińskie Karpaty zadecydowała o konieczności postoju i napraw nad malowniczą rzeką Stryj.





Wesołe stadko wywabione szumem wody powzięło to wędki, to stroje kąpielowe i jęło korzystać z dobroci Natury. Nadworni mechanicy po ustaleniu priorytetów, a więc "najpierw się napijmy, dokupmy piwa i znowu sie napijmy, pooootem naprawimy" Co postanowili to zrobili. Wyjazd po przewód hamulcowy do pobliskiej miejscowości zakończony sukcesem (czyli piwko, arbuz i chleb kupione!) Naprawcy naprawili co trzeba, odpowietrzyli co trzeba, i ruszyli w celu sprawdzenia swej skuteczności ,,na k...”, czyli tam gdzie nie trzeba...Wyjazd ów na etapie zawracania w obozowisku skończył się nie lada przechyłami.

Tylne koło wpadło w  big black hole pełną śmieci. Żuk chwiał się w posadach i chciał się już kłaść na boczku jak ginący w boju rumak, ale pojawiła się ONA  - ADE, złapała go za drzwi, i całą swą kobiecą wątłością powstrzymywała go przed upadkiem. Kto mógł, przyparł do niego pomagając. Mamba, w tym newralgicznym momencie wzywała nagląco pomocy wędkujących Piotrka i Wróbla, słowami : ,,Chłopaki, jakbyście mieli chwilę, to przyjdźcie, bo chyba zaraz żuk się przewróci”.



Wiadomo, w kupie siła, jak się wszyscy wzięliśmy to naprawiliśmy błąd kierowcy i wypchnęliśmy Żukietę z tego niekomfortowego położenia. Można było dalej cieszyć się tym pięknym miejscem. Powstał pomysł uprawiania raftingu na dmuchanym materacu, na jednej z odnóg rzeki. Turkey wziął materac swój, tachał go w górę rzeki długi czas, spłynął...i trzeba było kleić lepiuchem.
W międzyczasie podczas spaceru dziką plażą usłyszeliśmy z Pjetją żałosne miauczenie kota. Kierowana współczuciem pomyślałam, że może ktoś wyrzucił maleństwo, albo się zaplątało w coś i nie może się ruszyć. Podeszliśmy sprawdzić. Siedzi sobie kocisko w trawie i miauczy, gdy się zbliżyliśmy zaczęło biec w naszą stronę i wtedy pomyślałam sobie, że może być wściekły. I w nogi. Piotrek nie stchórzył jednak, kot też nie, i tak oto przyszedł za nami do obozu, niewzruszony odganianiem. Podchodził do ogniska i namiotów, to z jednej, to z drugiej, wciąż zawodząc po swojemu. Wszystkich zaczął (zaczęła, bo to kotka była) wkurzać, ale nawet Bartosz zmiękł i uznał, że kobiet nie bije. Takie do dziwne koty tam mają...


18 sierpnia – dzień IV

Tym razem wstaliśmy wcześnie, żeby nadrobić trochę straconego czasu. Wróbel nie pił nic praktycznie wczoraj, żeby przeprowadzić nas bezpiecznie do Rumunii dzisiaj. Jedziemy sobie jedziemy...a tu górka, a po tej górce – dołek. Jak Żukieta tego nie zauważy, jak nie ruszy z kopyta...tak zatrzymała się dopiero przy położonym na środku drogi posterunku policji ukraińskiej, osiągając po hamowaniu 53 km/h przy ograniczeniu do 30 :( Panowie mundurowi wzięli Wróbla do siebie. Oczywiście pojawiały się insynuacje, co tez może się tam dziać...Wróbel oficjalnie nie władający  wschodnimi językami zapytany o dopuszczalną prędkość oczywiście odpowiedział, że nie rozumie. Gdy mundurowi zapytali, czy pił, zgodnie z prawdą odpowiedział, że nie, zapytany dlaczego czuć było w środku alkohol - bo pasażerowie popijali piwko (ehe J) Jakimś cudem, gdy kazali mu dmuchać wyszło 0,22 ‰...wciąż nie rozumiemy jak to się stało. Na szczęście to nie stanowiło tam problemu, chcieli tylko 100hv za prędkość, a że drobnych nie mieliśmy, a o resztę z łapówki ciężko, dostali 200. Pewnie zrobili sobie za to wszyscy taką bibę, jaką my mieliśmy przez 2 tyg. wyprawy.
Rumuny pod Rumuńskim TIRem
Granica ukraińsko-rumuńska w Djakove. Poczekaliśmy trochę po ukr. str., bo jakiś jełop projektując pasy zrobił, to tak, że byle kolejka na TIR-ach blokowała przejazd osobowym. Czas jednak minął nam przyjemnie na pogawędce z sympatycznym Węgrem. Był też i graniczny pies.
Wjechaliśmy na budki strażników i się zaczęło. Najpierw padło pytanie skąd jedziemy. Bartosz bez zająknięcia odpowiedział: z Polski, ze Lwowa (!). Ewidentnie odpowiedź się nie spodobała, i kazali sprecyzować: to z Polski, czy ze Lwowa? Kazali nam zjechać na kanał. Ciężko było ich przekonać, że nie jesteśmy narkomanami, a nawet niektórzy z nas ogłosili się sportowcami. Kazali wyciągnąć nam lekarstwa, daliśmy im ze 2 paczki ibupromu do poczytania, oznajmiając, że to wszystko. Przeczytali uważnie, czy to czasem nie LSD i zaczęli przeszukiwać wybiórczo plecaki. Oczywiście znalazło się więcej medykamentów, także u sportowców J. W końcu nas puścili nie znajdując, tego czego szukali.
Wjechaliśmy na rumuńską stronę przejścia granicznego, a tam: szerokie uśmiechy graniczników, powitanie Żydowej Ani jako Lady Gaga, Bartosza jako Bartolomello. Kilka grzecznościowych pytań i odjazd z machaniem rączkami.

Jesteśmy w Rumunii!!!Należało to oblać, dostało się i Żukiecie. Zapojka z miski itp.
Pierwszym pkt. programu było zobaczenie tzw. Wesołego Cmentarza w miejscowości Sâpânţa z malunkami na nagrobkach ludzi wraz z atrybutami związanymi z tym, czym się w życiu zajmowali. Ogólnie zniechęciło nas nieco skomercjalizowanie tego miejsca i większość z nas zrezygnowała z płatnego 1Euro wejścia. Ja się uparłam, żeby obejrzeć go dokładnie, ale akurat pani w kasie była mocno zajęta więc weszliśmy z Pjetją, jak się wchodzi na każdy normalny cmentarz. Nie powiem, bo wizualne wrażenie robi ciekawe. Jednym słowem – kolorowo. Wyszliśmy przez parkan i ruszyliśmy dalej.
Zbliżał się wieczór, więc rozglądaliśmy się za noclegiem – czytaj krzaki + rzeka. I znaleźliśmy go nad Wisłą (Vişeu). No i jerla jerla wielką butlą koniaku, który Ade kupiła niepostrzeżenie spod lady (bo całej jakoś normalnie tam nie sprzedaja...;/)




19 sierpnia – dzień V

Kierowca... ;D
Poza przepięknym widokiem z rana powitał nas widok Żyda z wędką łowiącego latające ryby na drzewach. Piotrek nie chcąc stracić woblera zmuszony był do przypomnienia sobie, że człowiek kiedyś żył na drzewach. Jeszcze kilka spływów rafką i ruszamy w Góry Rodniańskie. Część ekipy po krótkim spacerze po górach skierowała w kierunku sklepu i przystanku autobusowego w celach konsumpcyjnych.






Tam też przeżyli przypał, nie mogąc się zdecydować jak wytłumaczyć w sklepie, co chcą kupić, po czym sprzedawca zagaił do nich po angielsku. Ja z Piotrkiem i Pawłem ruszyliśmy na podbój tzw. Alp Rodniańskich. Ostatnio prowadzony niezdrowy tryb życia dał się we znaki sportowcom już przy pierwszych podejściach. 







Góry przepiękne mają i na szczęście, im wyżej tym czyściej, bo niestety, ale Rumuni są strasznymi śmieciarzami.



(kliknij aby powiekszyć) Poza krajobrazami, spotkaliśmy wysokogórskie krowy, Pjetja wykąpał się w Wodospadzie Orłowicza, najedliśmy się pysznych borówek, zasiedliliśmy opuszczoną bacówkę, broniliśmy się przed psami, podczas próby kupna sera od bacy, wtopiliśmy się w stado owiec i napatrzywszy się na góry zawróciliśmy do naszego własnego żukowego stada. Nasi, przyjaciele, sądząc, że wrócimy późno w noc, przygotowali nam nocleg w parku narodowym, bo pan w sklepie powiedział, że można.
Rumuński Park Narodowy

20 sierpnia – dzień V

Jedziemy dalej. Po drodze w ferworze walki odobrą zabawę, wyrzuciłam pendrive’a przez okno (jakoś tak się dziwnie odbił). Kierowca Żyd, przyzwyczajony do nieustannych krzyków ekipy, (TESKO! SIKU! ORANŻADY!) dopiero jak usłyszał słowo PENDRAIV!, doszedł do wniosku, że może nam o coś jednak chodzić.

Na następnym przystanku na siku podszedł do nas zrywkarz Michael. Na początku rozmowa była lekko nieklejąca, ale to piwko, to cos mocniejszego, papierosek i zaczęło się robić ciekawie. Zaproponował mi przejażdżkę czymś w typie LKT po dłużyce na górę. Udało się i Bartosza wkręcić na szczęście (Nota bebe ponoć po drodze w myślach opracowywał sobie strategię, jak załatwić gościa, jakby zaczął się przystawiać do mnie. Mina mu lekko zrzedła, gdy na górze znalazło się trzech następnych;).




Michael okazał się jednak jak najbardziej w porządku gościem. Zaprezentował nam umiejętności ciągnika, który radził sobie bez problemów na naprawdę ostrych gliniastych podjazdach po szlakach zrywkowych. Przyciągnęliśmy trochę drewna na dół, obdarowaliśmy naszego nowego znajomego kibicowskim szalikiem z Polski i pożegnaliśmy się czule. 

Jak to w drodze, nowe butelki, nowe pomysły. Natalia każdego obdarowała stosowną naklejką z cyklu ,,Wally zwiedza świat”, a potem było coraz ciekawiej. Jest taki taniec góralski, gdzie juchasy wymieniają cię ciupagami przerzucając je sobie podczas tańca...coś takiego działo się z butelczyną i zapojką...w tempie co najmniej presto.


Potem i tańce były podczas jazdy, i odbijane, i obroty, i co tylko...A potem tylko pokoty z tyłu się układały w różnych konfiguracjach... 

Uznaliśmy, że należałoby zjeść w końcu coś innego niż pasztet z chlebem i zajechaliśmy na rybę do  nadjeziornej restauracji (okolice Bicaz). Dopchaliśmy arbuzem i mało nie wróciło. Najedzeni do syta pierwszy raz od 5 dni!:D

Następnie zostaliśmy wszyscy porwani przez Żyda i Bartosza. Już wyjaśniam. Chwila trzeźwości ich umysłu obliczyła, iż zdecydowanie za wolno się przemieszczamy, a część osób marzyła o wylegiwaniu się już nad Morzem Czarnym. W związku z czym, jechali, i jechali, i jechali, a my z tyłu spaliśmy, i spaliśmy, i marudziliśmy, i kupowaliśmy kebaby w cukierni :D, i spaliśmy, i marudziliśmy.



21 sierpnia – dzień VI

Ok. 4 rano znaleźliśmy się nad pięknym modrym Dunajem w mieście Galaţi. Zwiadowcy (ja z Ade) poszłyśmy dowiedzieć się czegoś nt. promu, który jest jedyną drogą na drugą stronę w tym niemal 300-stu tys. mieście. Okazało się niebawem, że nie musimy czekać do rana, bo zebrało się z czasem trochę samochodów na transport, i za niewielką opłatą znaleźliśmy się po lepszej stronie mocy. I jazda do Tulczy, położonej nad Deltą Dunaju, skąd już blisko do morza. W mieście tym zaparkowaliśmy pod SUPIERMARKIETEM Kaufland (gdzieżby indziej). Została jakaś godzina do otwarcia. Jęliśmy się wysypywać z żuka po kolei, co jeden to bardziej reprezentatywny...Ade założyła koc z owcy i poszła spać w krzaki z mrówkami. Cieć musiał zrobić wielkie oczy obserwując to wszystko...Jak już otwarto źródełko, kupiliśmy ,,chipsy i oranżadę” i ruszyliśmy szukać plaży i upragnionego odpoczynku nie w żuku.  Dojechaliśmy nad zatokę Razim.


Wody morze, ale ani plaży, ani wody, która byłaby do zaakceptowania. Zapadła decyzja, że ruszamy nad prawdziwe morze, w okolicy Constanţy, konkretnie w Mamai. A tam: plaża piaszczysta, ogólnodostępne parasole, leżaki, słona i dość ciepła woda, rafka. Po ciężkiej nocy w drodze (niektórzy zasypiali nawet z głową w śmietniku) zasłużone lenistwo.
"mniam, mniam co za smaczny smietniczek:D"
Co do jednego spaliliśmy się na raka. Różne elementy pozostawiły ślad na opaleniźnie, to ręka nie zabrana w porę, to krab z elementu stroju. 




Następnym punktem było zwiedzanie Constanţy, pierwotnie pod kątem kebabowym. Miasto ciekawe, cuda techniki z dziedziny elektryki,

muzeum archeologiczne, Wielki Meczet, secesyjne Kasyno, wielkie krzesła i inne rarytasy. Nocleg znaleźliśmy w campingu Holiday. Po  wjeździe po promocyjnej cenie, nic nie zapowiadało dalszego przebiegu wydarzeń...







22 sierpnia – dzień VII
Dziś zajęcia w podgrupach. Ja z Piotrkiem wzięliśmy żuka i wróciliśmy na północ nad Deltę Dunaju. Pozostali kontynuowali plażowanie.

Niestety nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu, żeby przejechać się wodolotem, więc pojechaliśmy wzdłuż jednej z odnóg Dunaju – św. Jerzy. Po drodze trochę widoków na deltę, napatrzyliśmy się na ciekawe ptaki: kraski, żołny, szablodzioby, szczudłaki. Trzeba jednak koniecznie wrócić tu na wiosnę. Mieliśmy też przyjemność zatrzymania przez policję rumuńską. Krótka to była znajomość: turisty? -turisty. Ok. La revedere. 





Wróciliśmy do Constancy o ok.16-tej i chcieliśmy wyjechać z campingu. Ale ale...hola hola młody człowieku. Pani uznała, że doba hotelowa minęła o 12-tej, przyjechaliśmy 2 dni wcześniej, w związku z czym mamy zapłacić dodatkowo 300 lei. I ch...!
 Babsko było niewzruszone. Wróbel walczył z nią, długi czas, następnie z pomocą przyszedł Piotrek...Stawka spadła do 150 lei jakimś cudem. Oczywiście ucieklibyśmy, ale po pierwsze: był u niej dowód osobisty Wróbla, po drugie, pomyśleliśmy (sic!), że jak zadzwonią na policję, to daleko nie uciekniemy tym żukiem na polskich blachach. Chłopaki byli waleczni, kłócili się po angielsku, wmawiali, że wjechaliśmy poprzedniego dnia o pierwszej w nocy (tak naprawdę o 22), jak jeden wymiękał przy zołzowatej babie, zajmował się nią drugi. Wszyscy byliśmy skłonni zrezygnować i zapłacić, (jak to Ade powiedziała przy babiszonie: ch...im w d..), ale nasi chłopcy się zacięli. W międzyczasie Mongoł wszedł do środka, poprzyglądać się sytuacji i za karę wyjadł wszystkie cukierki dla gości
. Ponieważ nie mieliśmy żadnego paragonu (pani będąca wówczas na posterunku prawdopodobnie wzięła sobie pieniążki do kieszeni), nie było dowodu, kiedy wjechaliśmy. Szefowa zadzwoniła do klientki, dopytać jak to było, wyszło, że z tą dobą hotelową, to się nie zrozumieliśmy (byliśmy przekonani, że mamy czas do 15tej). Warto też dodać, że zapytani o dobę hotelową przypadkowi przechodnie (oczywiście nie pomyśleliśmy, żeby zapytać u źródła) podawali nam różne godziny...aż do 20-tej).  Zaczęło się przeglądanie taśm z kamery przy wjeździe, żeby ustalić kiedy wjechaliśmy. Pjetja postraszył panią tax office, jako że oni również nie mieli papierów z racji wzięcia w łapę przez sympatyczną przyjmującą nas na nocleg. Kolejnym zarzutem był brak inf. w jęz. angielskim, podczas gdy babsko potrafiło przetłumaczyć nawet na jęz. polski znaczenie doby hotelowej. Wydawało się, że nie ma nadziei. Nagle nasze Waleczne Serca wrócili do żuka. Pytani co jest grane, odpowiedzieli że O.K. i że jedziemy. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Ponoć jeszcze na sam koniec ower Turkish man, powiedział pani : Ajm a wrighter, and aj łill whright ebaut jour kemping in Poland J Takim sposobem mieliśmy do wydania 150 zł, które zaoszczędziliśmy nie płacąc nic więcej na campingu! :D
          Może ten opis nie jest logiczny i składny, ale sytuacja również była wielce zawiła i dynamiczna. Uznaliśmy, że pewnie biedną dziewczynę, która nas przyjmowała, zwolnią, a wszyscy Polacy będą mieli przerąbane jak tam trafią (szczególnie zielone żuki), ale zapewne pojawią się napisy z informacjami w języku angielskim.
Dzisiejszego dnia miałam przyjemność prowadzenia naszej kochanej Żukiety. Powoli każdy zaczyna jeździć tu jak Rumun – kierując się prawem bezczelniejszego czy też głośniejszego. Przydają się takie umiejętności podczas spalinowo-kebabowej turystyki (zwiedziliśmy w Konstancy wszystkie miejsca gdzie widząc napis kebab spodziewaliśmy się zjeść kebaba, ale kolejny raz nas zaskoczyli).
Kierowaliśmy się na Bukareszt autostradą (!!!), oczywiście w większości bezpłatną ;).


Gdy już trzeba było płacić, zrezygnowaliśmy, bo takie autostrady to same mankamenty – nie można wszędzie zatrzymać się na siku, nie można uzupełnić zapasów płynów, w kwestii szybkości przemieszczania żukowi niewiele by to dało i jeszcze trzeba za to płacić. Powariowali. W mieście Feteşti, zaraz po zjeździe z A2, napotkaliśmy stację benzynową i na wszelki wypadek poszliśmy po zakupy (czytaj wino). Na pytanie sprzedawcy: jakie? Padła błyskawiczna odpowiedź: the best and the cheapest! I tu zrodziła się teoria picia in polish style. Pan na stacji otworzył nam wina od razu, widząc z jaką ekipą ma do czynienia, jednak poczęstunku odmówił, niemniej bardzo miło się gawędziło, zarówno z nim, jak i jakąś security która akurat się tankowała. Pomachaliśmy sobie na pożegnanie i czym prędzej do tańszego sklepu. Spore miasto, więc, ku naszej uciesze, odpowiednie sklepy mimo późnej pory nadal funkcjonowały. No i znów the best and the cheapest J. I tym razem obsługa rozumiała o co chodzi i z Polakami chętnie posmakowała za ladą. Nota bene, obserwując to wszystko zza kierownicy zastanawiałam się czy uda się stamtąd wyjechać tej nocy. Wspaniałe miasto, życzliwi, otwarci ludzie.

Jedziemy dalej. Nocleg zaplanowaliśmy nad jakimś zbiornikiem wodnym stosunkowo niedaleko Bukaresztu, padło na okolice miejscowości Curâteşti. Po niełatwych poszukiwaniach, znaleźliśmy jakiś zjazd do wody, niestety zajęty przez pasterzy. Bezparodonowo, niemal najeżdżając jednego z nich śpiącego nieopodal szałasu, żuk zapytał Do you speak eanglish...i pomaszerował dalej...Znaleźliśmy późną nocą sensowne miejsce koło pola koniczynowego, kupek organicznych niepotrzebności i niezadowolonych psów z sąsiedniej wioski. Niektórzy byli wówczas już w takim stanie zmęczenia materiału, że namioty rozkładali na sobie. Współlokatorzy tychże wraz z Pjetją, Bartoszem, i kierowcą, rzecz jasna, postanowili kontynuować ten wspaniały wieczór prowadząc długie Polaków rozmowy. Podczas krótkiej wycieczki za obóz natknęłam się na całkiem świeżą skórę czarnego barana. Bałam się to ogłosić reszcie, żeby nie było, że zły nocleg. Rano ekipa Żukiety sama znalazła ten drobiazg, wraz z resztą zwłok. Ale nie o to, nie oto...jaki był widok o świcie na wodę!!!



23 sierpnia – dzień VIII
Dziś maszyna losująca za ster naszego tonącego okrętu, posadziła Piotrka. Przed wyjazdem jacyś żebracy dobierali się do wnętrza naszego wehikułu.

Poranek może nie był lekki, po drodze niektórzy dokarmiali psy w wiosce, podczas gdy inni ich fotografowali zajadając kanapkę. Ahh. te pryskane winogrona...:D

Osiągnęliśmy dzisiejszy cel: Bukareszt. Żuk pasował tam jak ulał. Żar z nieba się leje. Obowiązkowy punkt programu – Parlament, ponoć drugi pod względem kubatury budynek świata (po Pentagonie).

Z ciekawostek wymienianych przez przewodniki, ma on rozsuwany sufit, by mógł wlecieć przez niego helikopter, a największy żyrandol waży 3 tony i ma 7 tys. żarówek (!). Z drugiej strony tegoż samego budynku, widoki przypominają zwyczajną ,,habaziownię”. Budynek nigdy nie został ukończony, jest w ciagłej budowie. Ciekawe i, uważam, prawdziwe, jest stwierdzenie z przewodnika z cyklu ,,Bezdroża”, iż prezydent Nikolae Ceauşescu znalazł ujście swojej manii wielkości w urbanistycznych eksperymentach na żywym organizmie miasta.


Grâdina Cişmigiu, najstarsze ogrody w mieście, użyczyły nam cienia w ten upalny dzień. Zaczęliśmy zwiedzanie od położenia się na trawie. Myśleliśmy nawet, by tym bardziej zatwardziałym przyczepić kartkę z informacją: Żyję, nie ruszać. Jak mawia klasyk: ,,ale kiedyś się wezmę”, i tak, po spożyciu orzeźwiających napojów ruszyliśmy zwiedzać.



Pod przewodnictwem Ade zobaczyliśmy to ławki dla szczupłych osób, to kącik szachistów, to dziewczyny w kozakach przy 35°C, to plac zabaw z kolorowymi karuzelami, to bagienko z różniastymi blaszkodziobymi. Potem mijaliśmy Rumuńskie Ateneum, muzeum George’a Enescu z czymś a’la wielka muszla nad wejściem. Poza oczywistą ciekawością, niemiłosierny upał skłonił nas do zwiedzania wnętrza Muzeum Historii Naturalnej z 4,5-metrowym szkieletem przodka słonia, lwem morskim i ogromną ilością mniejszych eksponatów, które warto było obejrzeć, niestety nie można było ich fotografować. (W pseudo-jaskini też nie próbujcie, widocznie mają jakieś ukryte kamery - oczywiście dostałam opieprz od obsługi). Wracając zaliczyliśmy budynek Banku CEC, pocztę, co by wysłać kartki do rodzin i znajomych z autorskim rysunkiem Bartosza upamiętniającym to wałęsające się rumuńskie psy, to osiołki ciągnące rumuńskie wozy. Ponadto obejrzeliśmy ciekawe zadaszone wnętrza ulic pomiędzy kamienicami, gdzie kwitło życie towarzyskie, pomnik rumuńskiego psa, Cerkiew Stravropoleos. W końcu dotarliśmy do Żukiety. A tam...karteczka za szybką o treści: Hej, jesteśmy z Polski, też jesteśmy żukiem w Bukareszcie (sic!)

Podali nr tel. więc dzwoniliśmy i pisaliśmy. Póki nie było odzewu uznaliśmy, że trzeba zrobić zakupy odpowiednie na spotkanie z Polakami, bo to przecież nie przelewki :D




Nasi ziomkowie przyjechali pod Żukietę, szybkie zapoznanie i narada, po czym wspólnie ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu nad znalezioną na mapie plamą wody. Po drodze poznański żuk zaczął się wygłupiać ze szczęścia i migał sobie wesoło światłami na skutek zwarcia.
Niestety bliskość stolicy wpłynęła na gęstą zabudowę tych okolic. Po dość długim szukaniu miejsca z dostępem do wody, które nie byłoby obszczekane i zawalone śmieciami wydawało się, że znaleźliśmy...Ale hola hola...długo nie trzeba było czekać jak do żuka wdarł się odór fermy kurczakowej...Stało tam kilka piętrowych budynków produkujących jedzenie dla Bukaresztu. Nieco zrezygnowani udaliśmy się w miejsce, gdzie zapaszek nie był już tak wyrazisty i rozbiliśmy wspólny obóz na nieużytku nad syfiastą wodą. No i nocne Polaków rozmowy, w dużej mierze o motoryzacji i usterkach w naszych pojazdach. Żeby dwa żuki spotkały się w Rumunii, to trzeba mieć naprawdę szczęście... Zreszta.. nie skromnie mowiąc, nie opuszczało nas przez cały wyjazd:D

24 sierpnia -  dzień IX

Z rana pamiątkowe wspólne zdjęcie dwóch ekip i każdy rusza własną ścieżką oddalania. My do
Transylwanii, natomiast nasi nowi znajomi zamierzali powylegiwać się na Bułgarskich plażach. 
Po drodze mijaliśmy prawdziwe cygańskie tabory, od których nota bene niewiele się różniliśmy, tyle że nie mieliśmy psa i nasz wóz miał konie mechaniczne.


Kolejnym punktem programu były ruiny zamku Poienari, gdzie sobie poczynał Vlad Palovnik, pierwowzór Drakuli. Po drodze zdarzyło się już chłodzenie silnika, w końcu jesteśmy na słynnej trasie Transfogaraskiej. Do zamku zaprowadziły nas setki schodów, na górze atrapy ludzi upalowanych przez Vlada (ponoć potrafił jeść sobie obiad pod takim słupem z konającym człowiekiem). Widoki stamtąd niepospolite, dały nam przedsmak tego, co będzie dalej. 





I jechaliśmy, i jechaliśmy, aż dotarliśmy do malowniczego, ogromnego górskiego jeziora zaporowego o nazwie Vidraru. Nie było innej opcji, trzeba było szukać miejsca na obóz. Upał niemiłosierny też podpowiadał, że należałoby się wykąpać w tej krystalicznie czystej wodzie. Ale był pewien problem, otóż jechaliśmy przez wysokie góry i dojście do jeziora było strasznie strome, nawet nie było co marzyć o rozłożeniu namiotów. Po długich kilometrach, ku ogromnej radości nas wszystkich znalazło się dogodne miejsce, żeby zostawić samochód i dotrzeć do upragnionej wody. Po prostu bajka...W sumie prawie jak Bajkał =D. No i zaczęliśmy etap szorowania się i byczenia. Woda nawet niezbyt zimna.



Bartosz wyciągnął swoją rafkę, skorzystał z niej Wróbel, na co Bartosz odpowiedział ogniem z przybrzeżnych kamieni. Na apel Wróbla, aby przestał rzucać, bo zęby mu wybije odpowiedź była, prosta: ,,Na c...j ci zęby, jak ty i tak tylko pijesz?”. Wieczorem rozprężenie przy ognisku, ,,śmieszne ziarenka” i inne niezrozumiałe dla nieobecnych rzeczy...słowem - jedzą, piją, lulki palą TAŃCE HULANKI SWAWOLE!

25 sierpnia - dzień X

Do wczesnego popołudnia woda, słońce i słodkie lenistwo. Rano okazało się też niestety, że zostawione na pewien czas w żuku telefony Bartosza i Kamili zmieniły właścicieli. Rumuńskie dzieci, po dzis dzień mają zabawki.

 Rewolucyjny system nauki do kolosa - Rumuński System Sita :D

Potem dalej w górę trasą, zbudowaną na polecenie Ceauşescu, której najwyższy punkt stanowi tunel kilometrowej długości na wysokości 2034 m n.p.m. Podczas tej stromej i krętej drogi z niesamowitymi widokami i licznymi mostami.



Żukieta decydowała, gdzie robimy dłuższe postoje, aby dokładniej pooglądać okolice i porobić zdjęcia, tymczasem ona odpocznie i się ochłodzi. Raz nawet oglądaliśmy z ogromnym zainteresowaniem budowlę przeciw spadającym kamieniom, wdrapując się na nią oczywiście ;)









Dotarliśmy w najwyższy punkt drogi. Żukieta jest wielka! 

Tym razem postanowiliśmy rozbić się na polu namiotowym nad wysokogórskim jeziorem Lacul Bálea. Gdy tam zajechaliśmy robiła się szarówka, zapalona była kula i światełka w żuku, co zostało przez naszych sąsiadów skwitowane: ,,disco-porno-psychodelic bus” :D.
Odwiedziliśmy jeszcze tutejsze schronisko i kima.
 Rumuński strój ludowy
Rumuńska biesiada :D
I... Rumuńskie drogi

26 sierpnia – dzień XI

Góry Transfogaskie, szlaki piesze zapraszają. Dziś część wdrapywała się bliżej, część dalej, ogólnie oscylowaliśmy na wysokości 2500 m n.p.m. Nałaziliśmy się konkretnie, ale te widoki...Eh, marzenie. I kozice też mają i resztki śniegu...Po wędrówkach ruszyliśmy dalej.







Tak oto pierwszy w historii (nam znanej) żuk przejechał trasę transfogaraską.

Na równinach tradycyjnie zaczęliśmy szukać noclegu nad rzeką. Okazało się, że ten który znaleźliśmy, pilnowany był przez psy pasterskie i ludzi w terenowym wozie. Ale szybkie pytanie "turist? OK" i tyle. Na przeciwległym brzegu był zamek (holtel?), który nazwaliśmy nowym zamkiem Drakuli.





27 sierpnia – dzień XII

Dzień ów zaczął się niepozornie, spokojnie dość, nic nie zapowiadało przebiegu wydarzeń... Zaczęło padać, zjawisko niespotykane wcześniej na wyprawie...A w czasie deszczu dzieci się nudzą...

Po drodze był Lidl czy coś takiego i uzupełniliśmy zapasy. Mieli 5l wino i dużo innych ciekawostek. Tego dnia Bartosz został naszym kierowcą i pasterzem.
Cały dzień jazdy, przecież jakoś trzeba było to sobie urozmaicić, robiliśmy to np. przez bujanie żukiem, także w trakcie jazdy, rzecz jasna, co wywoływało omijanie nas szerokim łukiem przez innych użytkowników drogi, ( krzyczeniem przez okna , nachaniem do ludzi, łażeniem ludziom po podwórkach, ochocze kąpanie sie w kazdym napotkanym strumieniu, bratanie sie z miejscowymi menelami, szlajanie sie po sklepach i wszelkich możliwych spelunach przyp. trzeźwy Pasterz) Na jednym z parkingów podszedł do nas Polak, Łukasz, nasi są wszędzie! miła pogawędka i jazda.

Dzień minął pod znakiem winiety, tzn. 9,5l wina + wódka + nalewka. Co to się działo, co się działo...to tylko pasterz pamięta. (chwianie sie przy klamce od Żuka, patrzenie sie na Nasz wechikuł jak by sie go pierwszy raz w życiu widziało, tańce na zewnątrz, bujanie Żuketa, tance w środku, ciagłe monologi "Ty weeno sie zatrzymaj, we no, do sklepu bo juz wypiliśmy wszystkie paniatki do domu" "ale dobra zupa" "jeeee parz ja i ADE pierwszy raz w życiu obydwoje rozstawiamy namiot, obudwoje pijani! ŁAAA Paatrzcie JESTEM MOTYLEM" (biegajac do okoła ogniska z tropikiem...) i wiele innych przyp. Pasterz )

28 sierpnia – dzień XIII

Obudziliśmy się nad rzeką, ładne miejsce, niektórzy jakby widzieli je pierwszy raz =D


Zaczęliśmy od wylegnięcia na brzeg strumienia, zrobienia jakiegoś ogniska i gdy przyszedł Bartosz – zaczęło się. W końcu się dowiedzieliśmy jak minął nam wczorajszy dzień. Zachowywaliśmy się ponoć jak stado owiec, które wszystko ciekawi, które rozłażą się w sobie tylko znanych kierunkach i całkiem nieźle się przy tym bawią, a potem trzeba je zaganiać. Pasterz bał się nawet zawieźć nas na nocleg na camping, bo nie wiedział co mu odwalimy, tak więc skończyliśmy na dziko. Było ponoć bieganie z namiotem wokół ogniska i udawanie kto wie czego, tekst Wróbla ,,mój japonek coś do mnie mówi”, rozkładanie namiotu polegające na mówieniu: ,,o patrz jak rozkładam” i zalegnięcie gdzieś w krzakach...i zapewne wiele wiele innych. Gdy szorowaliśmy się z rzece i śmialiśmy się z owiec przyszedł do nas pan z legitymacją i udartym do połowy zdjęciem, powiedział, że rozbiliśmy się w parku i nie wolno,i że bee turyści:D Po miłej rozmowie dał nam ulotkę o atrakcjach regionu i życzył miłego dnia:D


Tak dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Parcul Natural Apuseni i w pobliżu są jaskinie krasowe. Pierwsza, którą zwiedziliśmy, nasunęła nam na myśl tylko, że okradli nas na 7 lei.

Za to w pobliżu stał wrak busa rodem z ,,Into the wild”, co należało niezwłocznie wykorzystać w celach fotograficznych.


Potem pojechaliśmy do lodowej jaskini Ghetarul. Usytułowana 100m pod ziemią, średnia temp.-5°C i lodowe ostańce. Tu już zdania były podzielone, ale mi się podobało.


Po drodze na Węgry zajrzeliśmy jeszcze na szybką wycieczkę po Oradei, krótki popas owieczek i ich pasterza na przydrożnych pastwiskach. Na podróż jakieś 4l wina, żeby przetrzymać niedogodności drogi, czytanie książki z podziałem na role przez Piotra i Wróbla, wywiad z Wróblem i  inne gry i zabawy.
Na granicy Rumuńsko-Węgierskiej zaskoczyli nas pytaniami: ile osób? gaz? Bartosz udawał najpierw, że nie słyszy tego drugiego, jednak gdy zostało kolejny raz powtórzone, bez wahania odpowiedział, że: benzine. I pojechaliśmy :P
Na tym skończyliśmy czynne zwiedzanie Rumunii, kraju kontrastów, kolorów, słońca i przepięknych krajobrazów. (taniego wina, mocnych napitków sprzedawanych przy drogach przez babcie, udręczonych kucyków, pięknych plaż... nudystów)
Stadko w komplecie :D
29 sierpnia – dzień XIV

Nad ranem zajechaliśmy na nocleg na polu namiotowym pod Duklą. Potem już tyko rozwoziliśmy się po Polsce obmyślając, gdzie pojedziemy za rok...
POLSKA

                                                                                 W sumie
5300 km
690 litrów podtlenku LPG
15 litrów oleju
Liczba awarii 1 (!)
2 tygodnie w trasie, 4 odwiedzone państwa, mnóstwo przygód i jeszcze wiecej śmiechu

KOSZT na osobę 380 PLN :DDD
                                        
Lista wyprzedzonych przez Żukietę pojazdów podczas Rumunian trip :
ü    -- dziad na rowerze – sztuk min.4
ü    -- zepsuty VW na drodze
ü    -- ukraiński autobus
ü   -- wołga włączająca się do ruchu
ü   --  dziad z drewnem na rowerze
ü   --  maszina z żywymi rybami
ü   --  romańska furmanka z kukurydzą
ü   --  romańska furmanka bez kukurydzy
ü   --  cygański tabor
ü   --  romańska furmanka z osiołkiem

...i wiele wiele innych. Można? – Można!!!


Z podziękowaniem dla nieocenionych towarzyszy podróży i Żukiety. Wszelkie podobieństwo osób występujących w relacji do postaci rzeczywistych jest najbardziej zamierzone. Tak to widzę.
Skoro nigdzie nie dojechaliśmy to przynajmniej nigdzie nie musimy wracać ;)

Bee beee beee
                                                                                                  *The Writer today is EDITH!

The end                                        

Na koniec BONUS!! (poznaj moc Rumińskiego wina)



.
.
.
3 sekundy...

;D

8 komentarzy:

  1. czytam 2 gi raz i nie moge sie przestać śmiać:) czytam i czytam i jeszce wiecej (o dziwo ;)!) mi się przypomina. bonus mistrz :D

    OdpowiedzUsuń
  2. oczywiście bonus również pozowany ;]

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluje wyprawy pieknie sie to czyta a co dopiero przezyc taka eskapade))))

    OdpowiedzUsuń
  4. :)))Zgadzam się z przedmówcami we wszystkim. Oj się działo...

    OdpowiedzUsuń
  5. też tam byłem, jadłem, piłem, Europę Żukiem zwiedziłem :)
    Pozdro z Poznania :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrawaiamy Poznań! "Wszyscy jedzieny na tym samaym Żuku" :D Mam nadzieje, ze dotarliście w jednym kawałku do Polski?

      Usuń
  6. Przezabawna historia. Zastanawia mnie tylko, jak wytrzymaliście w związku ze skutkami ubocznymi odstawienia % ? ;)
    Gdzie ruszacie w tym roku?
    Żukietka się jeszcze nada?
    Ile ma na liczniku?

    Generalnie bomba! ;))

    OdpowiedzUsuń
  7. W tym roku była Albania, relacja jeszcze się gotuje. Żukieta ma teraz ok 35 tys na liczniku z tym, ze zmieniony silnik po pęknięciu wału :) mam nadzieje ze nie jedno jeszcze przejedzie!

    OdpowiedzUsuń