poniedziałek, 5 stycznia 2015

Martyna w WALAbani
        
Chcesz się dowiedzieć jak było? Więc obowiązkowa szklanka wina iii...

        Po wielokrotnych zmianach terminu eskapady, długich godzinach najbardziej zwariowanego naprawiania Żuka, uzyskaniu przeglądu technicznego na 10 h przed wyjazdem, jeden samotny podróżnik Bartosz vel „jestę starym Niemieckim turystę” Kiki zainicjował wielką przygodę i pokonał pierwszy odcinek trasy z Zalesia do Warszawy. 

Montaż radia, poprzednie spaliło sie 3 h przed wyjazdem.

W Warszawie około 24 rozpoczął się boarding zniecierpliwionych owiec i … łóżka rehabilitacyjnego  na pokład automobilu. Jeszcze na Mokotowie przy próbach regulacji pękło lusterko zwiastując nam nie 7, a ponad 14 dni nie…zapomnianych przygód i wyglądania przez okno z pytaniem "mogę już zmieniać paaaas?".  Męska część Bartosz „Biznesmen” W, Bartosz „Andrzej/Reons” P., Łukasz „lepiej gram” Ka., po godzinnej naprawie radia, wymościła się w komfortowym wnętrzu Żuka udając się w 20 godzinną podróż z Warszawy do Czechowic.
Kto nie smaruje ten nie jedzie! Najtańszy olej mineral 15W40 zawsze Żukieta chętnie wypije. Spalaliśmy ok 2,5 litra na 1000km.

Natalia „Kazia” Ka., zgłaszała wielokrotnie problemy z silnikiem, ale ze względu na płeć kierowcy i stan współtowarzyszy były one zbywane hasłem „zmień na gaz/zmień na benze”. Po drodze były testowane różne kombinacje i warianty leczenia Żuka, ale dalej nie było wiadomo czemu nie chce współpracować (wymiana świec, kabli zapłonowych, kopułki, ustawienie zapłonu i przerwy przerywacza). Za to robiliśmy za assistans na autostradzie dla hondy, która miała przebite koło (niestety kierowca zbiegł z miejsca zdarzenia przed naszym przyjazdem)  i poloneza który nie chciał odpalić (ale podobnie jak Żuk- zawziął się i nie chciał wozić). 
Właściciele łóżka czekali, nawigacja już zaczęła nieśmiało pokazywać swoje umiejętności i mimo, że za kierownicą usiadł nasz najlepszy piłkarz, nie podniosło naszej prędkości przelotowej (ok 50 km/h). Wreszcie udało nam się zaliczyć pierwszy punkt- profesjonalna firma kurierska dostarczyła łóżko, na chwile zrobiło się luźniej i naprawdę pędziliśmy po żeńską część ekipy…

Ale stało się- musieliśmy skorzystać z profesjonalnej pomocy w Katowicach. Pan mechanik tylko spojrzał na nasze zielone cudo i powiedział „popychacz”. Nasz mechanik pokładowy westchną z ulgą i zabrał się do roboty. W międzyczasie dziwował się parę razy widząc jakich napraw dokonywał nocą (było ciemno, mógł nie widzieć ;)). 
Wstawianie lagi popychacza na swoje miejsce i ustawanie zaworów zajęło godzinę.

Żuk od tej pory nabrał aż takiej ochoty do jazdy (po wstawieniu lagi popychacza i ustawieniu zaworów), że aż musieliśmy kontrolować ograniczenia prędkości. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami (piąta to piąta, 5 rano? czy 17?, czy dwanaście godzin naprawdę robi komuś różnicę?) pojawiliśmy się pod sklepem gdzie czekały na nas Ania „Andżela/ koleżanka Andżeli” Wu. i Sonja „Andżela/ koleżanka Andżeli” S.- niepoprawne optymistki (ha! Nabrały się, że to to dojedzie do Albanii). Pod czujnym okiem mamy Andżeli uprowadziliśmy je zielonym wehikułem aby pojechać wykraść kolejne dziecko troskliwej opiekunce. 

Pierwsza z autostopowiczek z Bla Bla, Andżela. (naprawdę ma na imię Sonia, chyba.... ;)

U Martyny „Andzeli/Marcysi” czekał na nas obiad- postanowiliśmy go jednak nie brać na wynos tylko posiedzieć (gdzie nam się śpieszy?) i pokazać rodzicom Martyny z jakimi elokwentnymi gadami ich córka będzie miała do czynienia przez najbliższe 2 tygodnie. Wiec uprzejmie po-bełkotaliśmy przy pysznym obiadku i wyruszyliśmy w dalszą trasę.


Ekipa w komplecie, gdzieś na Węgrzech.
Zjedliśmy, spakowaliśmy się do puszki i rozpoczęła się bonanza (albo kontynuowała?). Jechaliśmy, zatrzymywaliśmy się, jechaliśmy, spożywaliśmy… aż tu STOP! Słowacka policja stwierdziła, że nie możemy tym jechać, bo kierowca nie ma kategorii C, dziewczyna też. A reszta? No reszta też nie ;). No i zaczęło się tłumaczenie- w slowmotion (Kiki), po angielsku (Wróbel), po polsku (Kalin i Andzele). Udało się Kalinowi, pomachaliśmy Panom zielona kartą, zakręciliśmy kulą i jak najszybciej uciekliśmy ze Słowacji.
"Kto to jest i skąd my je mamy...?" środkowa to Andżela, która ma naprawdę na imię Anna, chyba... ;)

Po drzemce w 8 osób Żuku (na stacji benzynowej) zaprzęgiem zaczął powodzić Andrzej, a jako pilot asystował Kalin. Reszta oddała się przyjemnościom i podróżowała zrelaksowana. Na Węgrzech mieliśmy okazję zjeść najgorszy obiad tego wyjazdu m.in. zupę gulaszową, którą na głowę bije ta z torebki z Amino. Przy przekraczaniu granicy węgiersko-bośniackiej (wg nas istnieje taka granica) uroczyście obśmialiśmy piłkarza, że jest w Chorwacji. Zdziwiliśmy się, bo jednak byliśmy :P.

Tak się ładuje ciężarówki w Bośni.

Chorwacki celnik: Lukas? Podolski?
Kalin: Nie, Kalinowski. Lepiej gram,  L E P I E J G R A M! (wiadomo- im głośniej powiesz słowo w obcym języku, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie zrozumiane;))

Atmosfera w Żuku zaczęła gęstnieć. Może warto się umyć? Bośnia przywitała nas deszczem i zimnem. W Olovie Andżele załatwiły kąpanie i zgodnie z planem zrobiliśmy to na tyle szybko i sprawnie, że musieliśmy zostać na nocleg w pobliskim Zielonym Wirze. Mycie w zimnej wodzie, z zakazem dotykanie pościeli kosztowało nas 20 euro, ale było warte każdych pieniędzy, ponieważ każdy po wyjściu z łazienki pakował szczelnie swoje ubrania w czarny worek ;)).
Tu pierwszy raz swoje umiejętności w rozkładaniu samo rozkładającego się (!) namiotu miał okazję zaprezentować Reons. (Rozkładanie namiotu było jednym z ważniejszych kryteriów postawionym ludziom z blablacaru. Trzeba przyznać, że Reons nie miał w tym sobie równych.)
Reonsowe origami.

Podróż była długa i męcząca, dlatego niektórzy poszli spać, a niektórzy rozprostować swoje kości. Spacerkiem do Olova(ok. 3 km) udały się dwie blond niewiasty. Po zakupach na stacji benzynowej i w sklepie spożywczym przyszedł czas na chwilę relaksu w miejscowym barze. Sonia i Ade zamówiły piwko i grzecznie przysiadły przy stoliku stanowiąc atrakcję dla innych gości (średnia wieku lat 60, płeć męska). Po 30 minutach przy ich stoliku zatrzymał się czarny samochód, na stole pojawił się karton, a auto odjechało tak szybko jak się pojawiło. W pudełku była pizza, z lokalu wyszedł właściciel stawiając przed nimi dodatkowe piwo i kieliszki do rakii. Za chwile pojawił się młody chłopak w roli tłumacza, którego wydzwonił właściciel. Degustowaliśmy także prawdziwy, domowy ser. Śmiechy, chichy a za plecami Soni nagle pojawia się jakaś ciemna postać i chwyta ja za ramiona. Chwila niepewności, ale stres mija, bo okazuje się, ze to Kiki zwęszył tropy i zszedł na dół w poszukiwaniu dziewczyn i atrakcji. Do biesiady dołączył także 20-letni syn właściciela, ale nagle impreza zakończyła się, ponieważ troje Polaków nagle poderwało się od stołu krzycząc, że to jest ich auto. Żuk w całej krasie przemkną przez Olovo bez zatrzymania. Jak się okazało była to misja ratunkowa w poszukiwaniu zaginionych owiec. Owce natomiast myślały, że ktoś ukradł im pojazd.
Wróciliśmy na kemping i każdy udał się na spoczynek w wybranej przez siebie lokalizacji. W nocy Ade z Kalinkiem postanowili ratować śpiących pod „grzybkami” dodatkowymi śpiworami (deszcz, plus 5 stopni). Po dostarczeniu pomocy Andzeli,  Ade przeszła do grzybka Bartosza. Skończyło się piskiem, ponieważ „ON SIĘ NIE RUSZA, A COŚ SIEDZI MU NA TWARZY I JE!!!”. Jak się okazało, był to tylko kot- Marlena, która później służyła za termofor Sonii.
Poranek był rześki jak awantura Ade i Wróbla. W Olovie spotkaliśmy się z Edytą, Jerzym i  przykładnym mężem i ojcem- Piotrem.


Przykładny ojciec Czeczen. W tle subaru które pokonało drogę do Theft od Skodry, którą 4 Czechów na  motocyklach BMW GS 1200 uważało za na największą przygodę życia XD.

 Oni wracali z Albanii, a my się tam próbowaliśmy dostać. Wspólnie zjedliśmy płynne śniadanie i postanowiliśmy zmierzać każdy w swoim kierunku. Jednak GPS poprowadził nas w górę wąskiej i otoczonej stromiznami drogi w Olovie, gdzie zawrócić się nie było możliwości. Wróbel jednak dał radę. No może z małym wyjątkiem, gdy Marcysia podpowiadała "Przejdzie? Przejdzie!" i nagle grzzzzyyt i przedni zderzak siedzi wgięty w oponę. Jednak i to nie powstrzyma podróżników, w 3 chłopa go odgięliśmy i poganaliśmy dalej.




Zjedzenie puszki fasolki na stacji zajeło 46 sekund ze stoperem w ręku.

Może nie zupełnie pognaliśmy, po ok 200 km przy dolewaniu oleju okazało się, że alternator jest całkowicie odkręcony i macha się w łożu jak tylko ma na to swoją alternatorową ochotę. Problemem okazał się brak nakrętki na mocowanie, byla to nakrętka drobnozwojna M12x1 której po prostu nie mieliśmy. Zdecydowaliśmy się ruszyć dalej w poszukiwaniu sklepu, Żuk jednak ma nosa i sam wiedział gdzie chce zostać naprawiony. Gdy zjeżdżaliśmy z góry w kabinie rozległ się głośny odgłos niszczenia. Pierwsza myśl- "alternator się urwał i wpadł w wiatrak od pompy wody".
STOP! 
"Bez nakrętki do trzymaka alternatora M12x1 nie wyjeżdżaj z domu" -polecam Żuk Kaleta

 Jednak okazało się, że to zderzak zawinął się znowu na oponę i obcierał. Akurat po drugiej stronie drogi był warsztat naprawiający dźwigi i koparki! :) Tam, po wytłumaczeniu "alternator BUM BUM BUM" i pokazaniu rysunku nakrętki, dobraliśmy rozmiar i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. 
Krowy na drodze to standard.
Bydło i trzode można też robić w Żukiecie XD

My celowaliśmy w Ada Bojana, do miejscowości, która miała być idealnym miejscem na kitesurfing a okazała się... mekką nudystów! 

Obok plaży nudystów.
Tu mieliśmy niecny plan porzucenia Andżel. Reszta wahała się, czy zostajemy na nocleg na kempingu, czy szukamy miejsca na dziko. Podjęcie decyzji ułatwiła czarnogórska podróba dziekana tzw. Pękalak, który nie życzył sobie obecności Żuka na terenie jego parkingu. Po jakże grzecznej i uprzejmej wymianie zdań w asyście policji Bartosz W. wsiadł do wehikułu i oddaliliśmy się sprawnie.
Wróbel wywiózł nas w pole (dosłownie). Pod drodze musieliśmy się jednak pozbyć ogona w postaci białego Golfa II, skończyło się to zatrzymaniem w leśnej drodze. Golf na szczęście się zagubił i udało nam się niepostrzeżenie wymknąć przez jedyny most z wyspy. Jako, że atrakcji nigdy nie jest za dużo część postanowiła się nie poddawać i jeszcze dzisiaj zobaczyć morze. A jak przekonywał Reons, było już naprawdę niedaleko. Zaopatrzyli się w napitki, wzięli owcę ochronną, zarzucili hawajski wieniec na szyje i wyruszyli na plażę. Przy zbiorowej halucynacji („ Ooo słychać już morze!”) Reonsik rozkosznie zbierał grzyby i miętę, a owca kolczuchy. Słowem idylla. Z minuty na minutę wina w butelce ubywało, a poszukiwacze przygód zaczęli baczniej przyglądać się mchu na pniach, Reons zaczął oszczędzać baterie w telefonie… niestety musieli przyznać się przed samymi sobą- ZGUBILIŚMY SIĘ. Postanowili rozrzucać kwiatki z wieńca w miejscach których już byli. Nie koniecznie pomogło, ale zaczęło świtać i o godzinie piątej rano, podrapani, ale szczęśliwi- Martyna i trzech Bartoszy pojawili się u wrót Żuka po 4 godzinnej tułaczce. Śpiących w aucie obudził śmiech Reonsa, który brzmiał niczym chichot hieny (być może stracił już nadzieję i zaczął przystosowywać się do życia w lesie?). Jak się okazało, tak była okazywana radość na widok Żuka- otóż nasi nocni podróżnicy od pierwszej do piątej błąkali się po lesie który po sprawdzeniu na gpsie miał… 200 m2 powierzchni.

Reons-ratownik wywiesza biało-czerwoną flagę, która oznacza "można się kąpać, ale tylko po winie!"



Rano okazało się, że w Żuku mamy jeszcze trochę rzeczy Andżel i pełni obaw pojechaliśmy na chwilę na camping do Pękalaka. Tam zastała nas przykra wiadomość- Rurek nie przechodzi na 3 rok. Nastały dni żałoby i poszukiwania wi-fi. Początkowo planowaliśmy zostać tylko na jeden dzień w raju nudystów, ale z racji komplikacji i straty kierowcy koczowaliśmy tam 3 dni codziennie żegnając się z Andżelami i robiąc melanż ostateczny. Było leżakowanie i plażowanie. Była też nocna kąpiel dwóch Bartoszy podczas burzy we wzburzonym morzu, kiedy to trzeci postanowił ich ratować. W międzyczasie dziewczyny poznały się już miejscowymi i nudystą z Anglii, który zdradził, że nudyści z wyspy plotkują o wesołej ekipie z „car with disco ball”. Aby nikt nie miał wątpliwości Andżela postanowiła się zapętlić i opowiedzieć o tym dla pewności parę razy ;) a koleżanka Andzeli nie chcąc pozostać w tyle przeprowadziła rozprawę o kitajcach (nie są to ludzie pływający na kitesurfingu, a Azjaci).
W Ada Bojana jest problem z papierosami, kitem i wifi. Dlatego też po produkty pierwszej potrzeby trzeba pojechać do cywilizacji „za most”. Trzódka zapakowała się w Żuczka i pomknęli w podróż, każdy ze swoją intencją. Wracając wiksa w Żuku nabierała prędkości tak jak i on sam. Andrzej proponował wino, muzyka grała, smutny Stańczyk nie był smutny. I co? STOP! Albańska policja razem z pasażerami kibicowali kierowcy przy dmuchaniu w alkomat. Wyszło zero, ale za to za dużo na liczniku, dlatego nasz Niemiec musiał pożegnać się z prawem jazdy. Mogliśmy je wykupić następnego dnia za 70 euro. 
Świeżo odzyskane prawojazdy.

Nie było innego wyjścia- musieliśmy dalej leżeć na plaży. Wtedy to też Andżela postanowiła pojśc z Markiem (angielski nudysta) na impreze/po fajki/alko. Długo ich nie było, dlatego też Rurek z koleżanką Andzeli i dwoma kijami (po co kije nie wiedzą nawet najstarsi studenci) postanowili zobaczyć gdzie to się podziewa nasza towarzyszka. Zawitali do Pękalaka- w zamkniętym po sezonie barze, na zapleczu, przy muzyce puszczanej przez 65 letniego DJ, w towarzystwie 60 letnich Niemców bawiła się Andzela. Gościła ich cała lokalna mafia, Rurek z koleżanką Andzeli postanowili wrócić i zatrzeć wspomnienia kolejną butelką wina. Wtedy też miało dojść do próby nauki Ani powożenia Żukiem (na szczęście nieudanej, bo moglibyśmy stracić Reonsa i jego namiot).


Żukieta spadła z podnośnika podczas wyniany kół. Akcja podnoszenia ok 2h.

Kolejny poranek rozpoczął się standardowo jakże pięknym powitaniem Andrzeja „Alesienajebaem!” i chwile później „A może winka?”. Pojechaliśmy po prawo jazdy, za terminowość dostaliśmy 20 euro rabatu i wróciliśmy na kemping  zmienić koła (Żuk jednak spadł z podnośnika, ponowne podnoszenie z ziemi 2h, jednak twardo cisnęliśmy tego dnia na Albanie) i porzucić Andzele w Ulcji. Bartosz w czasie oganiania studenckich przygód nawiązał kontakt ze znajomymi z PW, którzy 30 km dalej organizowali obóz zerowy i mieliśmy niecny plan podrzucić nasze kukułcze jaja do ich autokaru (dziewczyny musiały wrócić wcześniej do pracy).Udało się i tu dziękujemy studenckiemu biurze podróży Shake It http://www.shakeit.pl/. Jak zwykle czas nie był naszym sprzymierzeńcem i po namowach znajomych Kikiego postanowiliśmy zostać w Ulncji na ich ostatnią imprezę na plaży. 

Ostatnie zdjęcie. Już jutro ruszamy do Albanii bez Andżel.







Było pijaństwo i tańce na plaży. Jak się okazało było tam dużo znajomych Kikiego- żarcik, że może ten obóz mógł być też dla niego już zaczęły bawić, bo został przywrócony w poczet studentów. Wróbel z Martyną spali w środku miasta w wehikule, Andzele u babuszki, która chciała zagadać je na śmierć, a resztę gościł Reons w namiocie rozbitym nad brzegiem morza w pięciogwiazdkowym barze.

Pięciogwiazdkowy hotel nad brzegiem morza.



Rano obudziliśmy się wypoczęci jak nigdy i przemaszerowaliśmy przez całe miasto z naszymi pieleszami do naszego Żuka. Chyba nie spodobało mu się, że stado się rozpierzchło i objawił to rozładowanym akumulatorem. Na spadku, przytulony do innych aut nie był łatwy do rozepchania. Smutek na twarzach. Ale w 3 sekundy, nieświadome niczego, pojawiły się nasze Andżele- dobry mają ten czarnogórski asistans;). Żuk zaburczał, wskoczyliśmy do niego i zjechaliśmy na plaże miejską aby się umyć przed długą podróżą. Jednak stwierdziliśmy, że zajmie nam to zbyt długo, a jest jeszcze „znośnie”. Nie zdążyliśmy się pożegnać z Angelami (wreszcie je porzuciliśmy!;)) i udaliśmy się w stronę Albanii.W Żuku zrobiło się nagle pusto i cicho:(


Kierowaliśmy się do odludnego Theth’u w Górach Północnoalbańskich. Dlatego też zrobiliśmy zakupy, okradliśmy stację benzynową z papieru, ręczniczków do rąk (wszyscy byli chorzy), granatów, internetu. Zatankowaliśmy Żuka i serpentynami zaczęliśmy się wspinać. Po kilku stromszych podjazdach zauważyliśmy, ze coś z nas kapie. Lał się dobrobyt -PALIWO! Otóż okazało się, że Żuczek jeszcze nigdy nie zaznał takiego dobrobytu i jest za dużo paliwa, a zbiornik przecieka górą.
Za duży dobrobyt- przed wyjazdem w góry zatankowaliśmy gazu i paliwa pod korek. Benzyna lała się górą przez uszczelkę od pływaka.
"Najpierw tankują, potem wytankowują. Coś tu jest nie halo! Nie jadę z tymi czubkami na serpentyny"

 Cóż, trzeba było to wypompować i przelać do butelek. W Theth’cie byliśmy późnym wieczorem i na leniucha postanowiliśmy jeszcze pojechać do baru nad strumieniem. Podjazd, górka, tyłowanie… Zagotował się. Góra była tak stroma, że jedynką gazem do dechy ledwo dało radę wjechać. 

Najwyższa przełęcz zdobyta! 1900 m n. p m






"Widziałam bar! Jest tam! Jedźmy, jedźmy!"



Rad nie wola musieliśmy pić mrożone piwo w dosyć osobliwym barze z albańskimi lokalsami, których wieczorną rozrywką jest jedzenie chipsów. Coraz ciemniej, a namioty rozbić trzeba, dlatego postanowiliśmy się zbierać na nocleg u Franczeska (znajomy 14-latek sprzed roku). Przy wyjściu zagadał do nas jeden z biesiadników oferując miejsce na swoim podwórku i prysznic za free. Stwierdziliśmy, że to ciekawa propozycja i pojechaliśmy za jego małym motorkiem. Noc była zimna, a albański znajomy okazał się mistrzem marketingu, bo zdecydowaliśmy się na jedyny normalny nocleg(W ŁÓŻKACH!). Jednak nasza koczownicza natura zmusiła nas do rozpalenia ogniska pod hotelem. W trzy sekundy pojawiło się przy nas czterech wstawionych czeskich motocyklistów i trójka Polaków (2 autostopowiczki z Gdańska i 1 samotny motocyklista). 2000 km od domu, w jednej z najbardziej wyizolowanej z miejscowości w Europie do której jedzie się jedyną drogą przez góry 5 h nie spodziewaliśmy się takiego towarzystwa i na tę chwilę nasza grupa chyba stanowiła wszystkich turystów w tej wsi.
Theft, zagubiona wioska w Albańskich górach.Większość mieszkańców to potomkowie osadników , którzy uciekli tu bo nie chcieli poddać się Turkom gdy najechali Albanię.



Kot Marlena (jak każdy kot na tym wyjeździe) w objęciach Reonsa.

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt i postanowiliśmy iść na wodospad oraz do opuszczonych gospodarstw. Chłopaki zażyli orzeźwiającej kąpieli w lodowatej wodzie i tam spotkaliśmy dwójkę kolejnych turytów- parę Polaków. 



Zimna woda jak na Antarktydzie, ale MY SIĘ NIE WYKĄPIEMY?!


Albańskie budownictwo mostowe.




Koniec gór-śpieszyliśmy się, bo coś trzeba było zrobić z Reonsem. Jego dni w stadzie nieubłaganie dobiegały końca. Postanowiliśmy porzucić go następnego dnia na granicy albańsko- czarnogórskiej i jeszcze ostatnią noc spędzić razem. 







Na tę okazje Reons zaprosił nas do swojej willi nad jeziorem Szkoderskim ;)


Kula, bar i barman. Czego chcieć wiecej?!


Wnętrze Reonsówki, stary zagubiony bar nad jeziorem Skodra. Domek myśliwych i rybaków.




 Była pyszna kolacja, barman, kula i muzyka. Wcześniej były też tam strzały, ktoś kto zostawił tlące się ognisko i swoje ubrania. Daliśmy radę. Rano zaniepokoił nas nagły ruch na tym odludziu, mężczyźni z ciężkimi workami i postanowiliśmy jak najszybciej zwijać się z Reonsówki.

Ze łzami w oczach rozstaliśmy się z Andrzejem. Rurek odprowadził go do samej granicy i oddaliliśmy się na południe w poszukiwaniu 3o stopni na które wyczekiwał Reons. 

Ostatnie foto z Reonsem, musiał wracać do pracy a my nad morze!:D



Plan był ambitny Kruja- Durres- Vlora-Saranda, ale najpierw jedzenie. Wybraliśmy restauracje przy drodze w której mieliśmy nadzieję zasmakować typowego albańskiego jedzenia.








 Właścicielka przejęła się nietypowymi gośćmi. Dzięki jej córce i Martynie przez telefon złożyliśmy zamówienie. Chcieliśmy 5 różnych dań z mięsem, a w efekcie każdy dostał po 5 sporych kawałków mięsa. Pani zaserwowała nam też typowy albański deser- coś pomiędzy biszkoptem a racuchami, z białym serem, polane śmietaną. Wszyscy zgodnie orzekliśmy, że przysmak jest ciekawy (co oznaczało mniej więcej, że można zjeść raz i nie ma potrzeby próbowania po raz kolejny). Na drogę dała nam owoce igi- z zewnątrz wyglądało jak żołędzie a w smaku coś pomiędzy borówką a orzechem.
Iga

 Najedzeni, odjechaliśmy w stronę Kruji. 

Po drodze zobaczyliśmy kuszący mostek nad jeziorem i postanowiliśmy zrobić sobie na nim zdjęcia. Skończyło się kąpielą w błotno-wciągającym, ale pięknym jeziorze.












Beztrosko hasaliśmy po albańskich bunkrach, naśmiewaliśmy się ze sposobu utylizacji śmieci i przy ogólnej radości wesoło pomykaliśmy szutrową drogą do Kruji na największy bazar i zamek. Droga coraz węższa, nawigacja coraz głupsza.







 Droga strumieniem? Czemu nie! Jedziemy, jedziemy, Żuczek chyżo przeskakuje po kolejnych kamyczkach w strumieniu ok 0,5 m wody. Kierowca zaczął go trochę żałować i widząc piękną łączkę obok (a tuż za nią niewyraźną drogę) postanowił się na nią dostać. To był błąd. Duży. Grzebu, grzebu, grzeb… pchanie, pierwsza albańska rodzina z busa na pomoc („Czemu nie jechaliście strumieniem? Przecież to jest droga.”) Dziewczyny zostały wysłane przez strumień do palącego się albańskiego śmietnika po deski (tak, tego z którego się naśmiewaliśmy). Pierwszy bus nie dał rady nas wyciągnąć, samochód z napędem na 4 koła porwał naszą line do holowania, zanim przywiózł swoja zapadła kompletna noc.



Żukieta mimo terenoych opon nie dała rady. Podstępne Albańskie strumienie.


Porwana lina i deski z Albańskiego śmietnika- I like it!



Jedna decyzja kosztowała nas 3 h grzebania się w ogromnym błocie z podnośnikiem ,deskami i 20 euro za podwórkowy albański assistans z parcianą liną holowniczą. Emocje brały górę, ale wyjechaliśmy chcąc oddalić się jak najszybciej od podejrzanych ratowników, którzy nie odpuszczali. Po tym jak odmówiliśmy noclegu w ich hotelu i zapewniliśmy, że mamy nawigacje i trafimy do miasta,które mieniło się na wzgórzu, nie dawali za wygraną i postanowili nas natrętnie eskortować. Jak tylko zgubiliśmy ogon postanowiliśmy się schować w krzakach i przeczekać do rana, by za dnia ocenić czy podjazd do Kruji jest dla nas osiągalny. Tak naprawdę nie mieliśmy wyjścia, bo cofanie się, bądź jazda dalej tą szutrówą były równie ekstremalne. Żukieta nawet na pełnych chamulcach staczała sie do przodu ze stromych szutrowych zjazdów, powrót tą samą trasą był niemożliwy.

"Jak to sie składało... dociskaj! :)"

 Tego wieczoru wznosiliśmy modły o brak deszczu i rozmnożenie jedzenia. Mokry podjazd gwarantowałby nam postój na parę dni pośrodku niczego. A jedzenie? Cóż, ile można jeść ryż z sosem? Marcysia postanowiła pozbawić nas problemu i jedliśmy już tylko sos, ryż wylądował na ziemi ;) No może jeszcze z sałatką. Ale pamiętajcie! Myjąc warzywa trzeba to czynić dokładnie! Mają być czyste i mieć chemiczny posmak płynu do kąpieli  ;)
Kąpiel w strumieniu, pierwsze składanie namiotu bez Reonsa i cieżki podjazd do Kruji. Stromizny wręcz ekstremalne, Żukieta przełączona na benzynę, zmniejszone ciśnienie w tylnych kołach(praktycznie flak), pełen gaz i zygzakiem! Udało się! Żuk zakąsił tą trasę i tylko mlasnął!





Kruja- miasto w którym urodził się największy albański bohater narodowy.


 Pozwiedzaliśmy i rozczarowaliśmy się wielkością bazaru. Zażyliśmy Internetu, zjedliśmy obiad i bez większego żalu opuściliśmy miasto obierając azymut na Vlore po drodze robiąc krótką przerwę w Durres. 


 Dures- najwieksze misato portowe Albanii. Każdy może sobie jeździć po plaży do woli.


Młody Albański kierowca, sam przybiegł i chciał kierować. Rurek postanowił zabić dziecko i uderzać jego głową o karoserię.

Zapadła też decyzja- nie jedziemy do Sarandy, a byczymy się przez parę dni na plażach w okolicach Vlore. W związku z tym nie potrzebowaliśmy kierowcy na następny dzień, więc biesiada w Żuku rozpoczęła się na dobre. Gdzieś, ktoś, coś, że tam… i tak według precyzyjnych wskazówek wylądowaliśmy na naszej plaży. 



Plaża nocą, oprócz ekipy z Żukiety i psa nie było na niej prawie nikogo.

Marcysia z Wróblem zakończyli wieczór, ale reszta dzielnie towarzyszyła kierowcy w dorównywaniu do stanu idelnego uczestnika. 

Poznaliśmy Belga, który po sezonie opiekował się barem przy którym się rozbiliśmy (a jakże, gdzie by indziej jak nie przy barze?!) i uroczego Krzysia (tu kombinowaliśmy jak przemycić psa przez granice).

Pieseł Krzysio, najprawdopodobniej Polak :)

Poranek nie był lekki, ale postanowiliśmy się wykąpać w morzu. Słońce, kółko, rafka, butelka na pokład i płyniemy do jaskini! Krzyś w tym czasie mościł się w legowisku Marcysi i Wróbcia. Z plaży machał nam św. Mikołaj/Hemingway,a na horyzoncie pojawiały się czapy bunkrów. Jaskinia okazała się fatamorganą, a Kalinek zaczął odczuwać pierwsze symptomy choroby morskiej. Czas zawijać do portu! Zapasy czegokolwiek zaczęły się kurczyć szybciej niż Żuk pije benzynę, wiec zgłosili się chętni na wyprawę do sklepu. Piechotą. Bo niby kto miałby prowadzić? A poza tym musieliśmy oszczędzać Żuka (czekał go jeszcze wyjazd z plaży- podjazd z 0 m .n.p.m na ok. 1000 o dosyć stromym nachyleniu trasy). I tak leciutko zakopaliśmy się i z plaży wyciągali nas Rumcajsy z Biebrzańskiego Parku Narodowego  http://www.rumcajsy.com/index.html .



Rumcajsy z Polski pomagają w plażowej opresji.

"Stary Niemiec na wakacjach"

Na początek wszystko pięknie, ładnie- miód malina. Rurek zostawiony z parasolem pod czujnym okiem opiekunów- z ostatnią butelką wody i wina. Plażka, widoczki, górka, zejście, górka, skalne okno i w zasięgu wzroku pojawia się Dhermi. Z daleka wygląda na dosyć sporą miejscowość, a Belg mówił, że asfaltem to godzina drogi rowerem. Plażą powinniśmy być przecież szybciej… Słońce coraz wyżej, wszystkie mijane po drodze lokale zamknięte, hotele puste. Wreszcie w restauracji, którą już sprzątali po sezonie udaje się kupić po puszcze napoju i ruszyć w dalszą drogę w poszukiwaniu sklepu (panowie powiedzieli, że to ok. 20 minut drogi). Mija przynajmniej 30 i jest sklep! Zamknięty. Przez całą drogę ani żywego ducha, za to gąszcz opuszczonych budynków. Na szczęście na balkonie jednego z nich pojawia się starszy pan, który daje nam nadzieję i dogadujemy się, ze drugi sklep jest dalej. Ale gdzie, tego już nie wiadomo. Marzenia i przemyślana lista zakupów po dotarciu do sklepu zderza się z brutalną rzeczywistością. W sklepie jest niewiele- pies, parę półek, 2 lodówki i na środku stół przy którym właściciel właśnie je obiad. Można kupić połowę chleba sprzedawcy, bo właśnie do ogólnodostępnej szafki z pieczywem po posiłku odłożył swoje pieczywo. Niezbędne zakupy dokonane i woły wyruszają w drogę powrotną. Ade popiskuje coraz bardziej, ale Kalin pozostaje niewzruszony („No co? Słyszałem, że kobiety lubią chodzić na zakupy.”). Wreszcie "ekspedycja sklep" dociera do obozowiska. Jakieś 15 km w 5 godzin- dobry czas. Z daleka ze swojego krzesełka zakupoholików pozdrawia radosny Niemiec- Rurek – „Już od 3 godzin macham każdej parze, która pojawia się na horyzoncie” bierze zakupy i idziemy do naszego baru. Jedzenie i picie na super plaży. 

Czego chcieć więcej? No właśnie, nie może być za pięknie- nasz Niemiec postanawia, że dzisiaj czas na udar. Cały dzień na słońcu, praktycznie bez picia i jedzenia zrobił swoje i tym razem zagotował się właściciel Żuka. Leczymy go obrzydliwymi galaretkami, które wozimy od 3 dni i były na tyle ohydne, że zastanawialiśmy się czy nie zalać ich wódką dla smaku i piwem.





Chill out.
To był ostatni dzień swobodnego wypasu. Czas kurczył się nieubłaganie i trzeba było powoli kierować się na południe. W planach było jeszcze nieczynne wojskowe lotnisko w Kucevie, które okazało się jednak czynne i nie zobaczyliśmy nic poza przystojnym panem strażnikiem. Po raz kolejny umiejętności lingwistyczne Wali zaplusowały i otrzymała od właścicieli kawiarni sąsiadującej z lotniskiem swoje ulubione owoce- kaki.

Wnętrze bunkra i strzelec.


Ciekawskie Polaczki-cebulaczki w klapeczkach.



Akcje ogarniania malucha który latał siebie beztrosko po 4 pasmowej drodze- takie rzeczy tylko tu!

Postanowiliśmy zjeść ostatni obiad w Albanii, ale zdegustowani wyszliśmy z lokalu, ponieważ pani trzymając menu w ręce (po paru dniach w tym państwie znaliśmy mniej więcej podstawowe pozycje z menu) wspierana przez właściciela, podawała nam średnio ceny dwa razy wyższe  niż widniały w jej rozpisce. Ostatnie zakupy w Albanii (1 l Jacka Danielsa za 50 pln). Wspinaliśmy się do granicy albańsko-macedońskiej, aby przenocować w okolicach jeziora Ohrid.
-"Tyy  litrowa Balantyna za 5 dych" 
- "No to już wiesz co robimy wieczorem:)"

Ciemna noc, kula się kręci, przejście bezboleśnie i niespodzianka. Tuż za przejściem autostopowicz. Spojrzenie do tyłu- owieczki są już w stanie na tyle komunikatywnym, że dogadają się w każdym języku. 
"Ależ to dobre, jakież to dobrutkie!"



Żukietowe centrum dowodzenia.
Bierzemy! Ale obiekt po drugiej stronie nie jest zbyt ufny. Podchodzi niepewnie z pytaniem na ustach- „Polacy?”. A jak! Na twarzy Wojtka rysuje się niedowierzanie i woła jeszcze bardziej zdziwionego podrabianego Polaka – Jonathana, śpiącego pod słupem. Mówimy chłopakom jakie mamy plany i zabieramy ich na pokład. No to YOLO!

Zjeżdżamy nad Ohrid, jest dawno po 18 i może być problem z alkoholem- kraj muzułmański, dobrobyt zamknięty w szafkach. Dzięki wrodzonemu wdziękowi chłopaków (może pani ekspedientka połasiła się na bose stopy Wróbla, któremu spożywczy chyba pomylił się z meczetem;)) udaje się zrobić zaopatrzenie. Ale jako banda niesamowitych czyścioszków najpierw próbujemy wykąpać się w jeziorze. Zejście jest dosyć strome, ale są kręte schodki, które prowadzą do zamkniętej furtki. Chwilę stoimy i dywagujemy czy naprawdę aż tak potrzebujemy kąpieli. Nie! Są inne priorytety! Zawracamy, ale mistrz tego wieczoru, hipister Wróbel dopiero schodzi z góry i wybiera alternatywną drogę- przez krzaki. Wyławia go z nich Marcysia- ta niewdzięczna dziewczyna, która się nim w ogóle nie interesuje! Już w komplecie postanawiamy udać się w sprawdzone miejsce- na boisko piłkarskie. Następuje wymiana opowieści z chłopakami- jak się okazało dosłownie deptaliśmy sobie po piętach. Byliśmy w tych samych miejscowościach z różnicą dnia, dwóch. Widzieli także ekipę Rosomaków na przełęczy przy Vlorze.
Przyjemne pogawędki, ale sen morzy, bądź już zmorzył poniektórych. Umiejętność rozkładania namiotu przerosła uczestników po raz kolejny i namiot siostry Reonsa znowu okazał się nieceniony. Tej nocy zamieszkała w nim Marcyśka z panami W.. Włoch został porzucony na boisku i nie wyrażał ochoty przemieszczenia się do jakiegokolwiek schronienia. Uposażony w dodatkowy śpiwór zapadł w sen. Rano obudził nas deszcz. Przypomnieliśmy sobie o naszym mokrym Włochu i Kalin został wyekspediowany, aby rozstawić nad nim parasol (ten, który miał chronić Rurka przed udarem). Jednak zaspany Rurek rzekł mu aby przykrył go rafką (materacem)- przecież jest nieprzemakalna. Martyna o poranku miała problem, który pan W. jest właściwy. Natomiast Bartosz W. miał wątpliwości kim oni właściwie są.
Przed chłopakami kolejna zmiana kół. Pakujemy się i mycie w jeziorze. Jonathan odpuszcza przedzieranie się przez płoty, bo jak twierdzi umył się w nocy. Reszta po raz ostatni tej wyprawy widzi wodę i zmywa z siebie resztki wakacyjnej soli.






 Rozpoczyna się kosmiczna odyseja powrotu- tak jak obiecaliśmy chłopakom i Marcysi twardo uderzamy na Polskę i będziemy w sobotę. Przejazd przez Macedonię, obiad za podwójną cenę, zabójcze wino i bosy Wróbel. Jedziemy dalej! Serbia, nocny postój przy autostradzie na kawę i prośba do Kikiego o sprawdzenie, bo coś strzyka w kierownicy. Wracamy z kawy, Marcysia zostawia ślady, a niepocieszony Rurek oświadcza, że kierownica się ukręciła i została w ręku. A akurat części zapasowej brak. Atmosfera nieciekawa, dzieci Internetu niepocieszone- „Jak to? Lukoil bez wi-fi?”. Sytuacje ratuje pan ze stacji pytając czy mamy defekt. Mamy- jeden wielki zielony defekt. Ale w Albanii assistance działa szybciej niż gdziekolwiek i po 5 minutach zjeżdża mechanik. Stuka, puka, uczy Rurka serbskiego. Zabierają nam część i odjeżdżają. Będą dopiero za 12 h. Cygański tabor rozbija się na stacji benzynowej. O dziwo o umówionej godzinie pojawia się nasz wybawca i razem z pokładowym mechanikiem montują część. 



Koczowisko na stacji benzynowej gdzie urwał nam sie krzyżak w kierowncy.

Reszta odprawia modły, żeby nasze świnki skarbonki nie ucierpiały za mocno przy tej okazji. Finalnie płacimy 50 euro. Jesteśmy ucieszeni, bo spodziewaliśmy się zdecydowanie większej kwoty- do tej pory nie wiadomo, czy serbskiemu mechanikowi spodobały się klucze Rurka, czy on sam.

W drodze po raz ostatni włączyliśmy opcję „teleport” z naszymi autostopowiczami i już bez większych problemów dotarliśmy do Krakowa. 

Pożegnaliśmy się z chłopakami, porzuciliśmy Marcysie i pomknęliśmy do Warszawy. Na mecie zameldowaliśmy się ok. godziny 20 dnia 5 tego października 2014. Nie ma to jak przejechać Bałkany i prawdziwego kebaba zjeść w Amricie!

Nie ma to jak polski kebab!



Wam też życzymy takich podróży!
Write by Nat Ka


Nawigacja działała w zmowie z Żukiem i lubowali się w szutrówkach, drogach donikąd i bazarach.
W trakcie podróży spotkaliśmy życzliwych i otwartych ludzi. O dziwo żadna kontrola policyjna w Albanii nie skończyła się mandatem. Panowie zatrzymywali nasze auto jedynie po to, aby popodziwiać sprzęt, albo żeby powiedzieć nam, że w latach 80 tych Żuki były na wyposażeniu albańskiej policji. Takich kontroli mieliśmy ok. 5.
Stwierdziliśmy też, że problemem Albanii nie jest bieda a nieporządek. Gdyby ogarnąć gospodarstwa i uporządkować architekturę państwo nie odstawałoby bardzo od swoich sąsiadów. Prawdą są natomiast opinie o stylu jazdy Albańczyków, szczególnie mocno widoczne w większych miastach- jeździsz jak chcesz. 
Niestety dużym minusem Albanii okazała się kwestia regulowania rachunków. Nie wszędzie, ale w zdecydowanej większości restauracji, sklepów (w małych brak cen na produktach), a nawet piekarni w momencie kiedy się pojawialiśmy z naszą aparycją (dominowała jasna karnacja) i mówiąc w obcym języku automatycznie zamienialiśmy się w chodzące euro i podawano nam znacznie wyższe ceny i w efekcie płaciliśmy zdecydowanie więcej niż lokalna ludność. W sumie mogliśmy wysyłać wszędzie Rurka, który nie unikną bycia traktowanym jako „swój”.

Gdzieś w międzyczasie:
Wróbel: „Przejdzie?”
Martyna-pilot: „Przejdzie!”  <zgrryhshsht> i zderzak wygięty.

Kalin: „Pasztet to to nie jest, ale daje radę.” - reakcja na konserwę z krowy po całym tygodniu jedzenia pasztetu

Bartosz Niemiec: 2013 „A mówiłem, nie brać ludzi z fejsbuka” 
                           2014 „Ci z bla bla, są jeszcze gorsi od tych z fejsbuka”

Bartek Reons/Andrzej: „Alesienajebaaem” 3 minuty później „A może winka?” x 1000

2 komentarze:

  1. Dobrze, że Juras wybawił nas z tego pasma pijaństwa ;) Dobrze napisane!
    Ekipa subaryny pozdrawia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję i zazdroszczę

    OdpowiedzUsuń