Przed tegoroczną włóczęgą zostały naprawiane: -zmieniona głowica, dotarte zawory, wypolerowane kanały dolotowe -naprawione zwrotnice -wypłukany i uszczelniony układ chłodzenia -włożona większa chłodnica z wiatrakiem -uszczelniona skrzynia biegów -wymienione krzyżaki wału -wymieniony cały układ hamulcowy -zmieniona kierownica i ustawiona zbieżność -zamontowany bagażnik na dachu -regulacja wszelkich luzów i przesmarowane wszelkie punkty.
Murzyński mechanik podczas wymiany zwrotnic.
Po długiej walce z plątaniną drążków i popychaczy zwrotnica została wymontowana.
Stara i "nowa" tuningowana chłodnica o większej pojemności.
Głowica zużyta i zregenerowana.
Silnik gotowy do drogi! Relacja w przygotowaniu.
piątek, 8 sierpnia 2014
Siema!
Serdecznie zapraszam do zapoznania się z nasza nowa inicjatywa. Może to nie Żuk, ale też służy do robienia przygody :)
Jeżeli kiedykolwiek będziecie decydować o swoim życiu rzutem monetą, uważajcie!
Jeżeli kiedykolwiek będziecie decydować o swoim życiu rzutem
monetą, uważajcie… Może się to skończyć spotkaniem z albańską mafią, pchaniem
mercedesa 24 godziny na dobę i mooorzem wypitego wina !Ale, od początku….
Otóż, w tym roku pojawiła się opcja wakacyjna – jedziemy
żukiem Cygana czy mercedesem Wróbla? Chłopcy postanowili rozwiązać sprawę szybko i po
męsku. Na weselu Piotrka i Edyty, w poważnych okolicznościach wiejskiego stołu
i butelki bimbru, rzucili monetą.Wypadł
mercedes, więc to jego zaczęliśmy przygotowywać do wyprawy. Czasu zostało
niewiele, samochód w rozsypce, ludzie w rozsypce, więc trzeba było wykorzystać
każdą wolną chwile i miejsce do dopieszczania samochodu.
Chłopcy mieli lekkie
opory co do napraw w niedziel, ale coootaaaam – przecież to tylko przesądy. Co do ludzi, w pierwotnej wersji
zgłosiło się za dużo chętnych – z kolei tydzień przed wyjazdem nie mieliśmy
pełnej ekipy. Ale od czego jest internet?
Oficjalnie, 16 sierpnia, o 6 rano został zaplanowany wyjazd z
Warszawy. Ekipa w składzie Cygan, Mamba, Ola, Ania S. i Paweł stawili się rano
w pełnej gotowości.
Po właściciela samochodu trzeba było jechać, ponieważ całą
noc balował na weselu pod Wawą. Jak na prawdziwych podróżników przystało, udało
nam się zgubić drogę jeszcze w Warszawie – dobry znak na całą przyszłą
wyprawę
Przyjeżdżamy na miejsce odbioru wyżej wymienionego i
czekamy… Nie przychodzi. Zaczynamy dzwonić…. Nie odbiera. Po kilkudziesięciu
telefonach JEST ! Wróbel wygląda przez okno, patrzy się na wyjazd w stworzeniu
którego brał intensywny udział, swojego merca i …. chowa się przed nami :( . Ale przed nami nie ma
już ucieczki ! Dręczony telefonami i krzykami, wreszcie wychodzi i wszyscy
możemy ruszać w dalszą drogę.
Jedziemy do Piekar Śląskich po przedostatnią uczestniczkę
wyprawy – Anię W.
Po drodze zabieramy pierwszy autostop.
Franek i Kamil
wybierają się do Pragi na turniej freesbee. Razem przekraczamy granicę polsko-
czeską. Niestety, tu notatki są niekompletne bo notująca Mamba przespała Czechy
i dopiero po powrocie do Polski i dowiedziała się że tam była .
Po zostawieniu stopa w okolicach Brna (prawdopodobnie),
kierujemy się na Bratysławę. Stolicę zwiedzamy nocą w tempie ekspresowym. „O,
tam są jakieś mury, to pewnie zamek, chodźmy!”, „O, to wygląda jak deptak,
chodźmy!”. Mamy okazję obejrzeć rozświetloną, nocną panoramę Bratysławy i kupić
lody o smaku Cygana ‘modżajto”.
Chcemy jak najszybciej znaleźć się nad cieplutkim morzem,
więc chłopcy dzielnie jadą ile sił w nogach, rękach i mercedesie. Węgry mijają
szybko i bezproblemowo. Z kolei w Chorwacji przestało być tak różowo… Najpierw
dzikie krzaki zaatakowały Mambę, skutkując wyciąganiem kolców z nogi. Ale
największa ‘zabawa’ zaczęła się później… Kiedy merc chwilowo odmówił
posłuszeństwa, uznaliśmy to za świetną okazję do podziwiania widoków, tudzież
wylewania zapasów wody na siebie.
Zabawa była przednia, padały już teksty
‘Dotknijmy się mokrymi brzuszkami”, kiedy Cygan postanowił ‘pogadać” z
silnikiem. Merc jednak nie był chętny do rozmów pokojowych i wylał na Cygana
zbiornik wrzącej wody.
Wcześniej zamoczona koszula złagodziła trochę oparzenia, ale i tak były dość poważne, więc
postanowiliśmy jak najszybciej ruszać w drogę. Wyboje, gorąco, brak
jakiejkolwiek wody na okłady potęgowały nieprzyjemną sytuacje.
Wybrzeże powitało nas jak zwykle niesamowitym widokiem, co
Paweł skwitował „Pięknie! Pięknie jak na puzzlach!” W okolicach miejscowości
Jablanec zatrzymaliśmy się na pierwszym lepszym kampingu.
Po doprowadzeniu się
do stanu używalności, wyruszyliśmy na poszukiwanie restauracji. W jedynej
znalezionej trochę kontrastowaliśmy z eleganckim wnętrzem, ale co tam! Raz się
żyje!
Wieczór postanowiliśmy spędzić w jednym z nadmorskich barów. Euro powoli
topniało, więc w ramach szeroko pojętej oszczędności, Ola i Mamba zostały
wytypowane do pertraktacji czyt. podrywania kelnerów. Panowie kelnerzy okazali
się zachwyceni dwoma śmiejącymi się i zagadującymi ich dziewczynami. Zachwyt
minął, gdy okazało się, że dodatkowe darmowe piwo wypili mężczyźni siedzący
przy stoliku tych dziewczyn. Na kolejną kolejkę nie dali się namówić…
W niedzielę rano (rano to pojęcie względne, bliżej godziny
11..), wyjechaliśmy z kampingu, kierując się wybrzeżem na południe. Po
znalezieniu kawałka plaży a raczej kamieni, postanowiliśmy pozostać na dłużej –
chłopcy uważają że wcale nie z powodu pań opalających się topless.
Nurkowanie, Wróbel śpiący z
płetwą na twarzy, Olka zaatakowana przez mini-super-agresywnego kraba, topiąca
się regularnie Mamba – zwykłe, niedzielne popołudnieGdy wszystkim znudziło się
chlapanie, znów wyruszyliśmy wzdłuż wybrzeża.
Nagle przy drodze zauważyliśmy
dziwnie wyglądający samochód. Jak
dziwny, to pewnie Polacy ! Rzeczywiście, właścicielami czerwonego busa pomalowanego
w biedronkowe kropki i wąsy (!), okazała się czwórka Polaków. Jak rodacy, to
impreza Ustaliliśmy wspólne miejsce spotkania nad jeziorem Petrućko. Nasz szalony GPS miał własny
plan na tę podróż, kierując nas polnymi drogami, gdzie już naprawdę zaczynało
robić się niemiło. Wino jednak skutecznie łagodziło ten stan GPS miał nosa i zaprowadził nas za
to do miasteczka, w okolicach którego dwa lata temu zgubiliśmy pół wyprawy.
Trzeba było uwiecznić to na takich samych zdjęciach i ruszać w stronę jeziora.
Nam udało się tam dotrzeć, niestety o nowych znajomych słuch zaginął...
Kawka w puszkach po fasoli? czemu nie! :)
Na poniedziałek był zaplanowany wyjazd do parku narodowego
Krk, ale z powodu gorąca i oszczędności, zadowoliliśmy się jeziorem należącym do niego.
W czasie drogi do Splitu
podwozimy żołnierza Ivana. On uczy nas języka chorwackiego, a my go polskiego.
Wróbel pokusił się nawet o tłumaczenie piosenek Maanamu, co zapisane
fonetycznie brzmiało mniej więcej jak „Cwirszczyce na cwirszczycach, when the starsarefalling
down and the disco play play play!”. „Cvrĉak” to z chorwackiego cyklada – ciężka do
wymówienia.
Nie tylko Wróbel posługiwał się czystą angielszczyzną. „I’ll show my shower”
Cygana jako „Idę siku” wywołało ogólne rozbawienie, ale wszyscy zrozumieli bez
problemu o co chodzi.
Martyna w naturalnym środowisku- Wali wino
W Splicie odbieramy ostatnią uczestniczkę wyprawy – Martynę,
która przyjechała do Chorwacji trochę
wcześniej niż my. Merc zaczął pokazywać swoje humorki i pierwszą zagraniczną ekipą pchającą nasz samochód
okazała się grupka wesołych Chorwatów. Nocleg rozbiliśmy przy jakiejś fabryce-
przynajmniej tak sam się wydawało. Wzorem prehistorycznych plemion, mężczyźni
zajęli się przygotowywaniem noclegu, a kobiety wyruszyły na polowanie.
Upolowały dwa wielkie worki na śmieci
pełne piwa – w barze nie przewidzieli kupowania tak dużej ilości na wynos
Rano okazało się, że śpimy koło lotniska… Po czym
poznaliśmy? Ano, ciężko nie zauważyć samolotów przelatujących nisko nad głowami . Od tego momentu merca trzeba
było pchać żeby w ogóle ruszył.
Wjeżdżając do Bośni od strony Chorwacji, kierujemy
się w stronę jeziora Buško. Jezioro to nosi inną nazwę Buško Blato – czyli
Bagniste/ Błotniste Jezioro.
Nazwa ta odnosi się do gruntów rolnych, które w późniejszym czasie
zostały przekształcone w jezioro. Chyba miejscowi są nadal przyzwyczajeni do
traktowania tego miejsca jako pastwiska, ponieważ na brzegach można było
zaobserwować ogromne ilości wypasanego bydła. Samo jezioro robi oszałamiające
wrażenie – ogromne, ciemne, o spienionych brzegach, bardziej przypomina małe
morze. Miejsce było piękne, więc postanowiliśmy zostać na całe popołudnie. Po wypiciu zapasów, Ola postanowiła zebrać
grupę dzielnych dziewczyn do ‘wyprawy po konie’, czyli najlepsze bośniackie
wino.
Wyprawa jak to wyprawa, obfitowała w wiele przygód – poznanie miejscowych
przemiłych starszych panów, ucieczki przed podejrzanie spoglądającymi krowami,
dzikie wciągające błota i przyniesienie chłopcom rybki – jako motywację do ich
własnych łowów. Konie poskutkowały tańcami na mercedesie - bez tańców na
samochodzie nie może odbyć się żadna wyprawa, malowaniem merca i śpiewami w
bliżej nieokreślonymi języku.
Rano, jako że chłopcy naprawiali samochód, wyprawa została
powtórzona. Skierowaliśmy się w stronę Sarajewa, którego wieczorne zwiedzanie
połączyliśmy z szukaniem Mcdonaldsa w celu skorzystania z internetu. Główne
ulice rynku nie spodobały się nam ze względu na ogromną ilości turystów.
Urzekła nas jednak mała uliczka, gdzie znajdowały się bary z shishą.
Wyraźnie
widać było widać mniejszą ilość turystów, więc postanowiliśmy zrobić małe
rozeznanie i wrócić tu by spędzić noc. Dla części uczestników wyprawy była to
druga wizyta w Sarajewie, lecz nadal ślady po kulach, zniszczone domy, robiły
ogromne wrażenie. Natrafialiśmy także na słynne ‘Róże Sarajewa’ – miejsca które
upamiętniają śmierć ludzi zabitych podczas ostrzału miasta pociskami
moździerzowymi. Ślady po wybuchach wypełnione są czerwoną farbą, więc
rzeczywiście przypominają róże. Podczas zwiedzania tambyczlej (zamieszkałej
przez Bośniaków) części miasta, szczęście znowu nam dopisało. Spotkaliśmy grupę
Polaków z ich bośniackim przyjacielem, którzy polecili nam wzgórze Vratnik. Po
dotarciu na miejsce, wiedzieliśmy że to był doskonały pomysł. Z wzgórza
rozciągał się widok na całą nocną panoramę Sarajewa, a szczególną uwagę
przyciągały rozległe, oświetlone, białe cmentarze.
Było już bardzo późno, gdy wyjeżdżaliśmy z Sarajewa w stronę
parku narodowego Zielony Vir.
To także
była powtórka sprzed 2 lat, ale miejsce jest warte tego żeby do niego wracać.
Cały dzień minął na spacerach, pływaniu i ogólnym lenistwie… Chociaż! Martyna,
Olka, Cygan i Wróbel, przy małym udziale koni, postanowili skakać z pobliskich
skał. Wyglądało to niesamowicie, a jeszcze lepsze filmiki powstały z skoków.
Pawłowi udało się także złapać pierwszą,
i jak się później okazało, jedyną rybę na wyjeździe. Wieczorem
zrobiliśmy małą imprezę przy ognisku. Parę metrów dalej, grupa miejscowych
Bośniaków wpadła na ten sam pomysł. Puszczali swoją rodzimą muzykę, więc my
zrezygnowaliśmy ze swojej żeby lepiej wczuć się w klimat tego miejsca. Nagle Mamba przyprawiła wszystkich o palpitacje
serca, postanawiając pójść do tamtej grupki,by spytać ich o wykonawców….
Panowie okazali się jednak bardzo mili, wytłumaczyli zawiłości między serbską a bośniacką muzyką odnosząc się do sytuacji politycznej, a nawet zapisali
na kartce czego warto słuchać
Kolejnym punktem okazał się Mostar i jego słynny targ, a
następnie wyruszyliśmy do Medjugorie. Zrobiliśmy postój na zbiorowe jedzenie
arbuza, a ze skór chłopcy zrobili sobie
hełmy, w których wyglądali równie bojowo, co śmiesznie.
Pływali w nich
także. W Medjugorie, tym razem wyszliśmy z innymi pielgrzymami na górę objawień,
jednak duża ilość zwiedzających skutecznie zniechęciła nas do dłuższego
przebywania w mieście. Skierowaliśmy
się w stronę Chorwacji,
ponieważ Olka musiała być rano w Splicie, by móc wrócić do Polski. Panom na granicy
chyba wydaliśmy się podejrzani w związku z ciągłym przekraczaniem granic mercedesem w kwiatki :) . Postanowili nas przeszukać psem tropiącym, jednak nie
znaleźli żadnych podejrzanych substancji.
Nocleg rozbiliśmy w mieście Kupari, a dokładniej w
luksusowym kompleksie hoteli nad Morzem Śródziemnym. To znaczy luksusowy to on
był. Kiedyś. Dwadzieścia lat temu. Podczas konfliktu bałkańskiego , kompleks
został najpierw ostrzelany z morza, a następnie wkroczyły na jego teren siły
serbskie. Bogate hotele zostały doszczętnie
splądrowane, w ścianach widać dziury po kulach, wyłamane drzwi i poręcze, puste
baseny… Zniszczenia zapoczątkowane przez ludzi, dokończyła natura – bluszcze,
ogromne palmy, mnóstwo dzikich zwierząt…
Jednak mimo atmosfery miasta duchów, wjeżdżając aleją palm można było
poczuć się milionerem. Nawet śpiąc na ziemi pod tymi palmami.
Rankiem chłopcy odwieźli Olkę, a
następnie spędziliśmy pół dnia nad morzem. Pływanie w deszczu nie wydawało się
jednak dobrym pomysłem, więc postanowiliśmy zwiedzić pobliski Dubrovnik.
Cygan zabawił
się w touristgudia, bardzo przekonywująco opisując zwiedzane miasto. Wieczorem
wróciliśmy znów do Kupari - skoro jesteśmy w takim miejscu, to czemu by nie
poczuć się rzeczywiście jak bogacze? Znaleźliśmy hotel z pięknym, ogromnym
tarasem, przynieśliśmy wino, ser, oliwki i rozpoczęliśmy ucztę.
Okazało się, że
ruiny są zamieszkane – późnym wieczorem do naszej imprezy dołączyła grupa
młodych ludzi z Kosova, Słowenii i Albanii. Jednak to wiemy już tylko z
opowieści Cygana, Pawła i Ani S.- reszta już dawno spała pod gwiazdami…
Na kolejny dzień zaplanowana
została Czarnogóra. W drodze spotkaliśmy kolejnych autostopowiczów – Bośniaka i
Czeszkę. Razem zwiedziliśmy Kotor, w którym Cygan postanowił wspiąć się na
wyżyny opiekuńczości i kupił Mambie piękne, drogie klapeczki (które zepsuła
kilka dni później…:)).
Pierwotny plan zakładał wspólny wypad w czarnogórskie góry,
ale autostopowicze zrezygnowali z tych planów i odłączyli się jeszcze przed szukaniem noclegu. Noc spędziliśmy w miejscu
wyglądającym na wyschnięte jezioro lub pastwisko owiec. Niestety, rano zaczął
padać ulewny deszcz, który przemoczył część rzeczy, łącznie z namiotami. Nie ma jednak tego złego
co by na dobre nie wyszło – dla niektórych okazało się to doskonałą okazją do przypadkowego
prania bielizny
Cały ranek padało, więc musieliśmy zrezygnować z gór. Zwiedziliśmy tylko stolicę – Podgoricę i zdecydowaliśmy
się uciec do ciepłej Albanii. Od razu po przekroczeniu granicy rzuciło nam się
w oczy wesele, organizowane na jakimś podwórku. Nasze marzenie ! Wróbel i
Martyna poszli przekonywać weselników, że jesteśmy biednymi, zagubionymi
turystami, a reszta zatrzymała się na pobliskiej stacji benzynowej. Czekając
rozłożyliśmy mapę, żeby zaplanować dalszą trasę. Zaciekawiliśmy tym właścicieli
stacji, którzy pomimo całkowitego braku znajomości angielskiego, chcieli nam ze
wszystkich sił pomóc i pokazać, które miejsca warto zwiedzić. Nagle, jeden z
panów podał nam swój telefon. Okazało się, że zadzwonił do swojego syna
mówiącego po angielsku, który powiedział, że przyjedzie za parę minut i
wszystko nam wytłumaczy. Rzeczywiście, za jakiś czas pojawił się chłopak na oko
w naszym wieku. Bardzo wyczerpująco opowiedział nam o interesujących miejscach,
ale także udzielił wskazówek na temat życia i zachowań w jego kraju. Postanowił
także pojechać z nami do najbliższego miasta Koplika, bo jak się okazało, to
najbliższe i jedyne miejsce w okolicy gdzie można wypłacić leki – albańską
walutę.
W większości miejsc w Albanii posługiwanie się kartą jest dość
utrudnione, nie zawsze są także podane ceny towarów w mniejszych sklepikach.
Pani za ladą podlicza wybrane towary na kartce i zaokrągla cenę. Jest to dobre
rozwiązanie, ponieważ ceny są dość ‘wysokie’.
Butelka prawdziwej rakiji (raczej nikt nie pamięta ceny chleba ) kosztuje 1000 leków-
czyli około 30 zł. W podziękowaniu za pomoc ofiarowaliśmy Danielowi butelkę
koniaku i postanowiliśmy zrobić zakupy na stacji, której właścicielem okazał
się wujek chłopaka. Podczas gdy Wróbel z dziewczynami wybierali jedzenie, do
Cygana i Żyda czekających w samochodzie podeszli jacyś obcy mężczyźni. Byli
BARDZO pozytywnie nastawieni, ofiarując darmową marihuanę (?!) w zamian za
palenie z nimi. Nie znaliśmy zbytnio realiów tego miejsca więc byliśmy lekko
zdezorientowani. W porę zareagowała mama Daniela. Widząc handlarzy narkotyków
(tak!), postanowiła zaprosić nas do siebie. Jak później tłumaczyła, gdybyśmy
odmówili, to ci ludzie i tak by nas śledzili i zatrzymali za miastem i w
najlepszym wypadku, okradli…. Nie chcieliśmy nadużywać gościnności, ale
wizja spędzenia czasu z rodziną Daniela okazała się zbyt kusząca !
Okazało się, że Daniel mieszka w
pięknym, dużym domu na obrzeżach miasteczka. Poznaliśmy siostrę Daniela – Julię, która okazała się
śliczną i nadzwyczajnie otwartą osobą, a także jego młodszego, trochę bardziej
nieśmiałego brata Rudolfa. Pan Popaj poczęstował nas rakiją, a panie rozpoczęły
przygotowania do kolacji. My z kolei byliśmy byliśmy zajęci wyglądaniem na
przestraszonych i krańcowo szczęśliwych :)
.Przez cały wieczór mieliśmy okazję dowiedzieć się wielu informacji o Albanii,
życiu tutaj, ale także o samej rodzinie Daniela. Po kolacji usiedliśmy z
młodszą częścią rodziny w ogrodzie, by kontynuować rozmowy. Wróbel dostał nową
ksywę –Sparrow.
W nocy z wrażenia nikt nie mógł zasnąć, jednak na rano był zaplanowany wyjazd w
góry. Musieliśmy pożegnać się z rodziną Popajów bardzo wcześnie, ponieważ
czekała nas długa droga.
Celem była miejscowość Theth,
położona wysoko w górach. Droga okazała się 4,5 godzinnym stromym podjazdem,
pełnym kałuż, błota, remontów i przepaści. Wszystkim przestało być do śmiechu,
bo złe warunki pogodowe spowodowały rozmycie się drogi, która była tak wąska,
że gdy nadjeżdżała ciężarówka z naprzeciwka, merc musiał wycofywać się tyłem na
skraj przepaści… Cygan wykazał się jednak niesamowitym opanowaniem i
umiejętnościami, nie poddając się nawet humorkom mercedesa i ledwo działającej
skrzyni biegów. Samochód, który przejechał dziesiątki kilometrów nad
przepaściami, odmówił posłuszeństwa na prostej drodze przed samym miejscem
docelowym. Chłopców czekało pchanie go w deszczu i kałużach po kostki .
W miejscowości
trafiliśmy na Francesco – małego chłopca, który zaoferował nam swój ogród jako
miejsce na kamping, oczywiście za odpowiednią opłatą. Francesco okazał się
miłym i bystrym chłopcem. Oglądanie filmików z youtuba na jego najnowszym
modelu telefonu, cudownie kontrastowało z wyprowadzeniem stada krów w tym samym
czasie .
W zimie, Theth jest całkowicie odcięte od świata, w lecie stanowiąc doskonałe
miejsce do górskich wypraw. Jednak trudności z dojazdem powodują, że niewielu
turystów zapuszcza się w te rejony. Część grupy wybrała się w pobliskie góry
kierując się w dół strumienia, zwiedzając po drodze stary kościoł i domki
pasterzy. Wieczorem mieliśmy okazję odwiedzić najpiękniejszy bar jaki w życiu
widzieliśmy. Ogród, za płotem szumiąca rzeka, drewniany stół, krzesła wyciosane
z drzewa… Nad głowami żarówki zawieszone na gałęziach drzew. Właściciele
okazali się niezwykle mili, bardzo pozytywnie reagując na informację, że jesteśmy z Polski.
Samym barem
okazała się mała chatka z klepiskiem zamiast podłogi, na środku którego stała
zamrażarka z piciem. Kawę gotowano w prostej kawiarce, którą ogrzewał gazowy
palnik- ale była to najlepiej smakująca kawa pod słońcem, a właściwie
gwiazdami. Z ogromną niechęcia musieliśmy opuścić to miejsce, ale zaczynało być
późno i bardzo zimno. W drodze powrotnej udało nam się zgubić w plątaninie
domów, płotów i pól. Nierzadko trafialiśmy na czyjeś podwórko, ale właściciele
nie byli z tego powodu zadowoleni… Na kampingu czekało już na nas ognisko
przygotowane przez Francesco.
Powrót z gór kolejnego dnia trwał
o wiele krócej, przerwany tylko incydentem zasypania i zamknięcia drogi. Cóż,
to jeszcze nie zima żeby nas odcinać od świata.
Po ponad godzinie, spych uwolnił nas od konieczności pozostania w górach.
Skierowaliśmy się w stronę morza, jednak na plażę gdzie miał się odbyć nocleg,
dotarliśmy dopiero po zmierzchu. Z butelką rakiji zrobiliśmy sobie spacer pod
gwiazdami – oczywiście przerwany ofertą wspólnego palenia marihuany przez jakiegoś
chłopaka. Dopiero rano okazało się, że plaża pokryta jest różnego rodzaju
śmieciami, ogólnie wyglądając jak cmentarzysko klapeczków.
Samo morze było
jednak dość czyste i przyjemne. Obok plaży znajdowały się wojskowe, opuszczone
tereny. Baraki służyły teraz jako owczarnie. Postanowiliśmy zmyć morską sól
wodą z pobliskiej studni, jednak nie przewidzieliśmy, że jest ona miejscem
samobójstw wszelkich rodzajów jaszczurek… Chęć kąpieli jednak przeważyła i nie zrażaliśmy się wizją wyciągania martwych stworzeń z włosów :) .
Popołudniu wyruszyliśmy do
Tirany, stolicy Albanii. Szalony GPS wyraźnie wskazywał obecność McDonaldsa,
więc postanowiliśmy połączyć jego poszukiwanie ze zwiedzaniem stolicy. No cóż,
nie zdziwiło nas nawet, gdy GPS zaczął prowadzić nas dzielnicami, w których
raczej nie chcielibyśmy znaleźć się w nocy… Na jednej z ulic zaczepił nas
chłopak, zaciekawiony naszym lekko wyróżniającym się wyglądem. Gdy dowiedział
się o celu naszej wycieczki, zaczął się ŚMIAĆ, mówiąc że w całej Albanii nie
znajdziemy czegoś takiego jak McDonalds. Niezrażeni wyśmianiem, poszliśmy dalej
i po 1,5 godziny znaleźliśmy nasze upragnione miejsce:
Nie, internetu tam nie mieli.
Wieczorem wjechaliśmy do Macedonii. Widok rozświetlonych
miast po drodze był zachwycający. Zaczeliśmy krzyczeć do kierowcy „ Zatrzymaj
samochód ! Natychmiast ! Szybko !”. Wróbel przestraszony zjechał na pobocze, a
cała reszta wypadła z samochodu krzycząc „O Bożeee! O kurde, ja nie mogę… Aaach
!” . Jeśli kiedykolwiek
będziecie z kimś jechać, nie radzę tego robić kierowcy bo możecie przyprawić go
o zawał… Wróbel, już lekko przestraszony pyta nas co się dzieje. A my tylko
„Niebo ! Niebo !”, ponieważ rzeczywiście – rozgwieżdżone niebo przechodziło
niezauważenie w rozświetlone miasto, tworząc oszałamiający widok. Nocleg rozbiliśmy na starym boisku w pobliżu
jeziora Ohrid. Jako że miał to być jeden z ostatnich normalnych noclegów,
postanowiliśmy poświętować zakończenie wyprawy. Okazało się, że 5 litrowe
czerwone wino, które kupiliśmy jest zbyt obrzydliwe żeby je pić, więc
zadowoliliśmy się takim samym 5 litrowym białym i rakiją. Najpierw poszli spać Żyd i Ania
S., później Ania W., Martyna i Wróbel, a na końcu Mamba. Cygan miał za chwilę
do wszystkich dołączyć. Rano Mambę obudziło COŚ dużego wpadającego w jej namiot, powodując paniczny strach.
Okazało się, że Cygan z Żydem, w nocy, wzięli najobrzydliwsze wino świata i
postanowili iść ... pływać. To nic, że
jezioro było oddalone o ok. 7 km skalistą drogą. Z ich relacji wynikało, że
zasnęli gdzieś po drodze, że widzieli łódki, że ktoś mówił do nich po niemiecku
– ale nie mają za to W OGÓLE pojęcia co się stało z winem :) . Nie mieliśmy
trzeźwego kierowcy, więc musieliśmy odczekać kilka godzin. Z wzgórza, jezioro
nie wydawało się daleko, więc Cygan z Anią W. i Mambą postanowili się przejść.
Cygan, mimo ‘złego samopoczucia’ i ogromnego upału, dzielnie niósł swoje
krzesło nad jezioro – do dziś nie wiemy po co mu ono było do pływania . To co wydawało się
blisko, w trakcie dodatkowego błądzenia, okazało się 5 km spacerem. Mieliśmy
też na uwadze opowiadania Daniela o wężach i skorpionach- co nie przeszkadzało
nam w skracaniu drogi przez dzikie łąki. Nad samym jeziorem byliśmy pół godziny
i żeby nie przeciągać, zaczęliśmy powrót. Przypadkowo, idąc brzegiem jeziora
znaleźliśmy miejsce wyglądające jak z filmu. Na każdej z małych plaż
usytuowanych między skałami, znajdowały się tematyczne bary rodem z Karaibów,
pomiędzy którymi przechodziło się na deskach ułożonych nad wodą. Postanowiliśmy
przywieźć tu resztę ekipy i spędziliśmy resztę popołudnia. Jeszcze tylko
zatrzymanie na elegancką kolację w pobliskim mieście i zaczęliśmy NADZWYCZAJNIE SZYBKI
POWRÓT. Przynajmniej taki był nasz plan, bo mercedes chyba wolał zostać na
południu.
W drodze przez Serbię zaczął się już kompletnie psuć akumulator, co skutkowało
intensywnym i gryzącym zapachem kwasu
siarkowego w samochodzie. Nasi mechanicy znaleźli na to idealny sposób – otworzyć
szeroko okna i drzwi. Gdy zaczęły gasnąć
światła, po prostu przestaliśmy jechać nocą :) .
Dopiero na Słowacji, po ostatnim noclegu w parku narodowym ( policja słowacka
jest bardzo miła, zamiast wlepić nam mandat za obozowanie w PN, kazała nam tylko zabrać śmieci), merc padł ostatecznie. Nie
pomagało już żadne pchanie, nawet Cygan padający przed samochodem… Ludzie od
misji specjalno- beznadziejnych, czyli Wróbel i Martyna poszli do najbliższej
miejscowości z misją sprowadzenia traktora lub pomocy drogowej, a wrócili z
panami od robót drogowych.
Wydawali się oni bardzo rozbawieni naszą sytuacją i nie wierzyli, że ten
‘szrot’ jak nazwali merca, przejechał Bałkany. Dzięki ich pomocy mogliśmy
ruszać w dalszą drogę. Przeszkodą okazał się patrol policji, którego wcześniej
prosili o pomoc. Cudem jadący merc
stanowił łakomy kąsek na wszelkiego rodzaju mandaty albo co gorsza,
całkowite wykluczenie z ruchu drogowego. Ale nie ma takich problemów, których
nie da się rozwiązać ani takich patroli których nie da się ominąć ! Boczkiem
boczkiem, zatoczką przed którą stał patrol, śmierdząc kwasem i wyjąc głośniej niż stado bawołów, ominęliśmy
NIEPOSTRZEŻENIE panów policjantów. Cała wyprawa zakończyła się w Krakowie,
gdzie zostawiliśmy merca Ale ale, nie porzuca się towarzysza wyprawy ! Po kilku tygodniach, chłopcy
wrócili po swoje dzieło i reanimowali samochodzik. Informujemy, że mercedes
pomalowany w owce nadal krąży po Polsce, a i my nie powiedzieliśmy ostatniego
słowa FILMY!
Czas na podsumowanie!
-liczba państw : 9,
- czas: prawie 3 tygodnie
-liczba przebytych kilometrów: 4500
-koszt: ok. 1500 zł /
osoba
- wino: +++++
… i garść tekstów i sytuacji dla wtajemniczonych:
-dziewczyny kupują tylko wino z ładnymi etykietami – to nic
że okropne w smaku,
- „ Wszystkie rytmy wychodzą z muzyki”,
-„Co Ty, urodziny masz?!”,
- zrobienie zakupów -> przy kasie okazuje się że nie
można płacić kartą -> rozkładanie zakupów po całym sklepie-> okazuje się
że można płacić w euro -> zbieranie tych samych towarów jeszcze raz ->
płacenie euro,
- „Nowe dżinsy z lumpeksu”,
-„Wpadłem na zajebisty pomysł ! Nieaktualny od 7 lat…”